Co to znaczy być prawdziwym filozofem? Odejście od drzewa poznania ku drzewu życia

Ela - drzewo poznania

Kiedy sięgam pamięcią w przeszłość widzę swoje życie jako przeżywanie wszystkiego z wrażliwością, która była dla mnie trudna i bolesna. Próbowałam rozumieć to wszystko, w czym uczestniczyłam. Próbowałam rozumieć siebie i dziwny świat wokół mnie. Byłam bardzo emocjonalna i sądziłam, że mogę rozumem i myśleniem okiełznać ten żywioł. Żyłam w małomiasteczkowej atmosferze, gdzie dominowała typowa polska mentalność oparta na duchowości katolickiej. Czułam jak odbiegam od tego klimatu i nie pasuję do tego wszystkiego, co mocno definiowało ową mentalność. Czułam się w tym środowisku dość obco, prawie jak dziwoląg w zestawieniu z tym, co nosiłam w sercu. A nosiłam w nim marzenia, które większość określiłaby idealizmem życiowym, snami o nierealności.        

Wybrałam studia filozoficzne z dwojakiego względu. Po pierwsze byłam uzdolniona pisarko i bliższe były mi nauki humanistyczne niż ścisłe – matematyczno-fizyczne. Po drugie, sądziłam, że filozofia pomoże mi zrozumieć świat, ludzi i siebie i w ten sposób uporządkuje moje myślenie, a jednocześnie odpowie mi na pytania fundamentalne, które zadawałam sobie. W moim oczekiwaniu filozofia miała dać mi pewność, jasny obraz rzeczy oraz harmonię ducha. 

Tymczasem studia filozoficzne zburzyły co prawda „stare wartości” i wprowadziły mnie w wymiar wielu możliwości myślenia o tym samym, ale pogłębiło to tylko moją niepewność odnośnie prawdy i wprowadziło w relatywizm poznawczy. Byłam rozbita i bliska nerwicy egzystencjalnej. Zagubiona wśród wyłaniających się alternatyw.
            


Ela - drzewo życia

Odeszłam od tradycyjnej wiary ojców i szukałam własnej drogi. Filozofia okazała się studnią bez dna – im bardziej rozmyślałam i na serio przeżywałam Sokratesa, Platona, Locka, Spinozę, Kanta i Hegla wraz z Heideggerem i Jungiem tym bardziej spadałam w niewiarę, którą filozofia nazwała uczenie sceptycyzmem traktując ją jako cnotę i wyznacznik rozumności. Sceptycyzm rozbijał skutecznie wiarę w jakąś pewność i unicestwiał „krytyką” wszystkie świętości. Bo żadna z tych filozofii nie dawała odpowiedzi na pytania fundamentalne w taki sposób, by dusza mogła  odpocząć, a nie dalej gnać od pytania do odpowiedzi, która za moment okazywała się być podważana przez kolejne rozważania i pytania.. Mój mózg ciągle pracował i rozwiązywał problematy, co pochłaniało dużo mojej życiowej energii.
            Humanizm odcisnął kolejne mocne piętno na moim światopoglądzie. Czym jest humanizm? Ano jest to sposób myślenia, który usadawia człowieka w centrum czyniąc go bogiem, owym najwyższym kryterium poznania, wolności i wartości. Staje się on centralnym punktem odniesienia, co buduje jego niezależność, pychę i poczucia wartości opartą na jego zdolnościach i mocach. Humanizm usuwa Boga w imię wolności człowieka. Preferuje nie tylko „przesadny optymizm” odnośnie człowieka, ale zdecydowanie coś więcej – jego ubóstwienie, wyrażone w myśli Empedoklesa, greckiego starożytnego filozofa, „człowiek jest miara wszechrzeczy”.
            W takim stanie ducha i umysłu, poszukując ciągle swojej drogi znalazł mnie Bóg.  Pracowałam na uczelni WSP w Zielonej Górze nauczając studentów filozofii, która (teraz zdaję sobie z tego sprawę) zakorzeniona w greckiej racjonalności czerpała wyłącznie z drzewa poznania. Filozofia grecka wyrosła z buntu przeciwko bogom i próbowała ubóstwić rozum jako ostateczną miarę poznania i odniesienia. Moja dusza była spragniona czegoś innego. Marzyłam o wielkiej miłości, ale przybierałam pozę niezależnej i wyemancypowanej kobiety. Pisałam doktorat. Samotnie wychowywałam córeczkę. Starałam się być dobra i pozytywna, ale cała zraniona głębia mojej duszy powodowała jakiś rodzaj rozdwojenia i nieprawdy pomiędzy tym, co na zewnątrz pokazywałam a wnętrzem, które „płakało” i było niepocieszone.


            Kiedy więc zostałam „namierzona” przez Boga i grupa studentów chrześcijan trafiła na moje zajęcia z filozofii wieczorową porą w lutym 1993r. byłam w miejscu zmagania oraz lęków przed czekającą mnie obroną doktoratu, ze światopoglądem buntowniczki wobec religii, w jakiej wyrosłam, a która dawała zakazy i nakazy, a zabijała radość życia i wolność. Także byłam w opozycji przeciwko Bogu, jakiego ta religijność reprezentowała, sztywnemu i surowemu z „karzącym” palcem. Zdystansowałam się do Niego i zajęłam wygodną postawę agnostyczki, która mówiła „nawet jeśli Bóg istnieje to jest niepoznawalny, nic o Nim nie można orzec, jest poza granicami ludzkiej (mojej) zdolności poznawania. ” Byłam de facto zagubiona i nie znałam drogi, którą miałabym dalej podążać w życiu. Idealizm filozoficzny (np. Platon) obiecywał, co prawda wizję świata wyższego, idealnego, ale doświadczenie go było niczym innym jak tylko wejściem w kolejny świat abstrakcji i idei, a więc li tylko sferą „suchych” myśli, tak przeciwnej żywym poruszeniom ducha i potęgującą poczucie samotności. Pozostało tylko „żyć albo poetycko, albo religijnie, gdyż inaczej żyje się głupio”(jak wyraził to Dostojewski), a ja doszłam do kresu obu stylów życia.
            Owoce z drzewa poznania (mądrość filozofów, jakich studiowałam) były rozczarowujące dla mnie, ale dawały pracę, gdyż jako pracownik naukowo-dydaktyczny żyłam z nauczania filozofii , w której zaczęłam „podejrzewać” nędzę duchową polegającą na pysze człowieka  próbującego w sobie znaleźć możliwość odpowiedzi na wszelkie pytania.(E. Levinas).
            W lutym 1993 r., w scenerii akademickiej, w sali wykładowej, gdzie odbywało się spotkanie  CHSA (Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Akademickiego) i gdzie trafiłam, wydawałoby się, całkiem przypadkowo, usłyszałam Ewangelię – Dobrą Nowinę o zbawieniu, o miłości Boga do mnie objawionej w Jezusie Chrystusie. W jednej chwili zrozumiałam czym było moje życie bez relacji z żywym Bogiem, jaka pustka była w moim sercu i jak bardzo potrzebuję Jego Miłości. Odpowiadając Bogu na Jego cierpliwe mnie szukanie, na Jego miłość, która przez całe życie mnie przyzywała poczułam jakbym znalazła się w Jego ramionach.
            Prosta modlitwa wiary w Jezusa Chrystusa i Jego śmierć w zamian za mnie, za moje grzechy i winy (co do których już nie miałam złudzeń, że one one oddzielały mnie od Boga i sprawiały problemy w moim życiu) oraz Jego zmartwychwstanie, odmieniła całe moje życie. Świadoma decyzja odnośnie Jezusa Chrystusa oraz zaproszenie Go do mojego serca, by stał się centrum, Panem mojego życia i zasiadł na tym miejscu, gdzie wcześniej dominowało moje ego, to był początek mojego życia duchowego. To był początek życia w Nim i z Nim, życia wiary, gdzie Jezus Chrystus stał się rzeczywistą Drogą, Prawdą i Życiem.
            Efekt tej modlitwy był natychmiastowy. Moje serce wypełnił pokój, o jakim latami marzyłam i walczyłam, radość oraz miłość, które sprawiały, że zachowywałam się jak zakochana kobieta. Musiało to być na tyle widoczne, że kolejne osoby spotkane w następnych dniach zadały mi to samo pytanie: Czy jestem w kimś zakochana? Coraz bardziej uświadamiałam się cud spotkania z Jezusem Chrystusem i zmiany, jakie zaszły we mnie wskutek tego spotkania. Zaczęłam sobie przypominać sytuacje, gdzie Bóg „zagadywał” do mnie, dawał znaki, próbował zwrócić moją uwagę na Niego, a ja byłam jak „zaczarowana” - ślepa i głucha, poszukująca a niewidząca znaków z nieba. Taki jest stan człowieka po upadku. Teraz byłam odnaleziona i zbawiona – łaską, przez wiarę. Bez żadnych moich zasług, ani wysiłków, abym się nie chlubiła sobą i nie „pompowała” swojego ego, które przez lata było karmione owocami fałszywego poznania siebie, świata i życia. To czym karmił mnie egocentryczny humanizm (jako filozofia człowieka po upadku). W tym poznaniu miała swój udział filozofia, która szukała prawdy, lecz się z nią dramatycznie rozmijała.
            Wewnętrzny pokój i radość to były pierwsze owoce życia w Duchu. Nie wypracowałam ich sobie, nie zdobyłam ich samodyscypliną, treningiem duchowym, czy pozytywnym myśleniem.
Pojawiły się z chwilą, gdy podłączyłam się przez wiarę z moim życiodajnym Zbawcą i Dawcą Życia. Trwają do dnia dzisiejszego niezmiennie, nawet gdy przeżywam trudniejsze chwile i przechodzę przez doliny swojego życia. Ten pokój Boży, który „ przewyższa wszelkie poznanie strzeże mojego serca i moich myśli.” I on sprawia, że żyję dosłownie bezstresowo, wbrew okolicznościom, które nie są w stanie zabrać mi go, ponieważ mam głęboką ufność, że mój Bóg cudownie obraca każde trudne doświadczenie w niezwykłe dobro. A więc zawsze spodziewam się dobra i opieram swą ufność na dobrym Bogu, który jest moim niespotykanie dobrym Ojcem wykazującym swoją troskę i staranie o swoją ukochaną córkę. Odkrycie swojej nowej tożsamości jako dziecka samego potężnego Boga i Jego bezwarunkowej, niepojętej wprost miłości i ulubienia w stosunku do mnie dało mi nową perspektywę życia – szeroką perspektywę możliwości, jakie mam jako dziedziczka Króla królów. Ta perspektywa synostwa dała mi odwagę bycia, szlachetność i wspaniałomyślność wobec ludzi „osieroconych”, którzy walczą o byt, często posługując się nieprawością i przyziemnymi sposobami próbując zdobyć dobra materialne, pozycję społeczną, znaczenie, wartość.
            Zrozumiałam istotę ducha sierocego i w związku z tym zabiegi i starania wokół siebie i  swojego życia jako rodzaj zabezpieczenia przed niepewnością losu, niewiadomą przyszłości. Mogłam to zobaczyć dopiero wtedy kiedy sama zostałam z tego wyrwana i znalazłam się w Jego rzeczywistości, w domu Ojca, który znalazłam w sercu zakotwiczonym w Jego miłości.  Odkrywam to raz za razem w miarę swojego dojrzewania w relacji z moim Bogiem. Jego łaskawość, piękno, wierność i żarliwa, pełna pasji miłość do ludzi, a do mnie w szczególności zachwycają mnie. Nie są to żadne kategorie filozoficzno-teologiczne, ale żywe doświadczenie Jego obecności w moim osobistym życiu – poruszenia, wrażenia, Słowa, które ożywają i stają się żywe i życiodajne, gdy łączę je z żywą wiarą serca. Przynoszą zmianę sytuacji, cudowne interwencje tam, gdzie jest obiektywny impas i niemożność, uzdrowienie tam, gdzie pojawia się choroba duszy czy ciała. Jestem w sednie rzeczy ponadnaturalnych i poświadczam, że „czego oko nie widziało i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy go miłują.”
            Takiego chrześcijaństwa doświadczam pisząc życiem swoje „dzieje apostolskie” - jako moją historię życia -  już nie mojego małego egocentrycznego, pozamykanego w sferze ograniczonego umysłu, świata, ale życia połączonego z wielkim, nieograniczonym Bogiem cudów. Ona sprawia, że stało się ono cudowne, pnie się w górę, jest zakotwiczone w wieczności, a jednocześnie jest tu i teraz – pełne przygód „nie z tej ziemi”, choć właśnie tu, w czasie, który został mi podarowany przez Pana czasu i wieczności.
            To, czego nie dała mi filozofia dała mi osoba - wspaniały Bóg i człowiek jednocześnie, który zapytany przez Piłata o prawdę wskazał na siebie jako nosiciela Prawdy. Chrystus stał się moją filozofią i moją mądrością. Nie oznaczało to, abym przestała używać rozumu. Wręcz przeciwnie – rozum został przywrócony do dawnej (przed upadkiem) pozycji, a mianowicie stał się poddany Duchowi Świętemu, który zamieszkał w moim duchu, kiedy oddałam swoje życie Jezusowi (narodziłam się na nowo z Ducha Bożego). To było rewelacyjne „przeszeregowanie”. Z pozycji dominanta i niezależnego i samowolnego „władcy” rozum stał się tym, który słucha Kogoś wyższego od siebie – Boga mądrości i odbierając od Niego objawienia, kierowany przez Ducha Św. I Boże Słowo, zaczął być sługą Boga i podążać za Jego światłem. Biblia, którą wcześniej czytałam z pozycji krytycznego i niezależnego umysłu otworzyła się przede mną – wychodziły z niej słowa miłości Boga do mnie, które wpadały do mojego serca „rozbrajając” je z zasłon i obron, które stosowałam celem chronienia siebie przed kolejnymi zranieniami. Z książki czytanej tak jak literatura, której mój naturalny rozum de facto nie pojmował, Biblia stała „listem miłosnym” pisanym bezpośrednio do mnie, który karmił mojego ducha, bo był Słowem życia, które nie było wiedzą intelektualną, lecz przemawiało do mych głębin, istnienie których niegdyś zaledwie przeczuwałam.
            Przesunięcie z pozycji dominacji rozumu i emocji, które prowadziły mnie w dotychczasowym życiu na pozycję dominacji Ducha, który stał się władztwem Jezusa Chrystusa w moim życiu zmieniło cały dawny system myślenia, mówienia i zachowania. System egocentryczny ustąpił miejsca realności Jezusa Chrystusa jako Pana, któremu zaufałam z całego mojego serca . Stał się systemem Bogo i Chrystuso-centrycznym. To oznaczało, że uznałam prymat Słowa Bożego i zaczęłam przemieniać swoje myśli na Jego sposób myślenia, wedle Jego Słowa. A Słowa Boże burzyły „moje” stare, oswojone i w większości „chore”, kłamliwe systemy przekonań zbudowane na zranieniach mojej duszy, która  ucierpiała w trakcie „starego”(grzesznego) stylu życia. To burzenie starego było pierwotnie bolesne, ale okazywało się, że każda prawda i stawanie w niej przynosiło wolność ode mnie samej (tej kobiety „wyemancypowanej” a jakże niewolnej w swym myśleniu ukształtowanym przez system humanistycznej i relatywistycznej edukacji mamiącej fikcjami wolności). Moje wnętrze „prześwietlane” prawdą Słowa doświadczało coraz większej przestrzeni, w której Duch Boży dotykał się ran przeszłości – uzdrawiał je przez dotyk miłości Lekarza dusz ludzkich.
            Moje nawrócenie zapoczątkowało szereg zmian, które nazwałabym krótko przejściem od drzewa poznania, a podłączeniem pod drzewo życia, jako źródła żywej duchowości czerpiącej swoją moc i miłość oraz inspiracje z Ducha Bożego, który był jednocześnie Duchem Chrystusa.
            Pierwszym widocznym „objawem” było stopniowe uwolnienie mnie od lęków i strachów, które „grasowały” gdzieś w mojej podświadomości. Nie zdawałam sobie z nich sprawy, ponieważ stosowałam racjonalizację, by nie dopuścić ich demonicznego wpływ na moją świadomość. Ale one tam były i okradały mnie z radości życia oraz powstrzymywały przed rozwojem. Dopiero Duch Boży badający głębokości ducha ludzkiego uświadomił mi stan mojego serca. Tuż po przeżyciu „nowego narodzenia”w wyniku spotkania się z Jezusem na uczelni, gdy ledwie uczyłam się relacji z Nim pojawiła się wyraźna i mocna myśl: „Zabieram ci serce zająca a daję ci serce lwa”. To, co usłyszałam nie pochodziło ze mnie. Wręcz przeciwnie, było dla mnie upokarzające i trudne do przyjęcia, bo ciągle okłamywałam siebie, że jestem dzielna i świetnie sobie radzę. Dopiero uczyłam się funkcjonować w sferze duchowej i rozpoznawać Boże prowadzenie. Czytałam w księdze życia – Biblii - „W Jezusie objawiła się prawda i łaska”. Prawda o sobie, choć niełatwa, przyniosła łaskę ku przemianie mnie- z osoby lękliwej w odważną. Był to kolejny owoc z drzewa życia.  Owa zmiana w moim wnętrzu dokonała się nie na drodze „pracy nad sobą”, ale mocą Ducha Świętego, któremu się poddałam w tym, co pokazał mi jako miejsca zranień, odrzucenia, itp., na których bazowały strachy i lęki. Zaczęłam podejmować wyzwania życia czerpiąc swoją siłę z Ducha mocy, miłości i zdrowego rozsądku.
            Kolejnym wymiernym owocem mojej duchowej przemiany jest nowa i głębsza jakość relacji z ludźmi. Im bardziej zdrowiałam wewnętrznie i byłam napełniona Bogiem tym relacje z ludźmi stawały się mniej kanciaste, mniej skłonne do reakcji zranienia, urazy czy wycofania coraz prawdziwsze. Jego miłość rozlana w moim sercu wylewała się na innych. Tworzyło to przestrzeń  życiodajną, miłą, bezpieczną i budującą, co sprawiało, że ludzie wyczuwając ową atmosferę otwierali swoje serca, stawali się sobą – bez ochron i maskowań. Rozmowy z ludźmi stawały się „leczące” dla nich, co otworzyło nową moją pasję – pomaganie ludziom z problemami zranionej duszy – czyli terapię w oparciu o biblijną perspektywę bazującą na koncepcji współzależności ducha, duszy i ciała. Doświadczyłam tego, co Martin Buber (żydowski filozof dialogu) wyraził w zdaniu: „człowiek, którego Ja znalazło w Bogu swoje Ty znajduje drugiego człowieka jako Ty.”
            Stałam się „ludziolubem” znajdując klucz do serc ludzi poprzez miłość, którą byłam napełniana. I znowu nie był to efekt skończonych studiów psychologicznych oraz wiedzy czysto akademickiej o człowieku (choć filozofia człowieka była moją ulubioną dziedziną i mój doktorat dotyczył pogranicza filozofii i psychiatrii – Antoniego Kępińskiego), ale relacji z żywym Bogiem, który działał we mnie zmieniając mnie na swój obraz. Dalej tworzymy wspólną historię – gdzie już nie ma samotnego ja błąkającego się po manowcach życia, bez azymutu wieczności i sensu życia, lecz gdzie już razem mój Oblubieniec i ja, złączeni w świętym romansie, tocząc wiele bitew o życie swoje i innych, dojrzewam do momentu spotkania się z Nim twarzą w twarz. Mądrość rozwija się nie poprzez przyrost wiedzy, (tego, co w głowie,) ale poprzez rozwój ducha (serca), który wzrasta w miłości Boga i człowieka. Oto moja nowa i żywa filozofia życia.

P.S. 
Przedefiniowałam znaczenie filozofii. Zgadzam się, że jest to umiłowanie mądrości...Zasadnicze pytanie brzmi jednak: Jakiej mądrości? Czy tej samowolnej, niezależnej, polegającej na ludzkim rozumie jako na ostatecznym źródle? Czy mądrość ma wyższe, osobowe źródło? Wierzę, że Źródłem prawdziwej mądrości jest Bóg i Jezus Chrystus, w którym zdeponowane są wszystkie skarby mądrości i poznania. Ta mądrość udzielana jest przez Ducha świętego tylko tym, którzy doszli do swych ludzkich granic (np. granic rozumu) i uznali władztwo Boga i Jego Syna w swoim życiu. Przeto dostępują zrozumienia wyższej (duchowej) rzeczywistości oraz otrzymują mądrość, "który z góry zstępuje". Nie jest to wiedza i mądrość przyziemna i demoniczna w swojej istocie, gdyż już nie czerpie z drzewa poznania, którego owoce okazały się definitywnie zgubne dla rodzaje ludzkiego. Drzewo poznania stało się obiektem skutecznego kuszenia przeciwnika człowieka. Drzewo życia symbolizuje Jezusa Chrystusa, który jest prawdziwym Królem Życia. Jest On zaprzeczeniem mądrości filozofów greckich i ich następców, którzy co prawda mądrości poszukiwali, ale w swej pysznej arogancji nie ugięli kolan swych przed Dawcą Życia i Stwórca rozumnego człowieka. Rozbili się w swych dociekaniach. Nastąpiła zaskakująca i "skandaliczna" z punktu widzenia naturalnego i samowolnego rozumu człowieka zbuntowanego konwersja. Prawdziwa mądrość polega na tym bowiem, że rozum stał się sługą, a przestał być samowładnym panem człowieka. Taka zmiana możliwa jest tylko dla tych myślicieli i filozofów, którzy uznają w Jezusie Chrystusie swojego Pana...



Aktualne pozostaje pytanie apostoła Pawła: "Gdzie jest mądry? Gdzie uczony? Gdzie badacz wieku tego? Czy Bóg nie obrócił w głupstwo mądrości świata?" (I Kor. 1, 20)
             
           
           


           




Komentarze

Popularne posty