Świadectwa

TU ZNAJDZIESZ WIELE ŚWIADECTW BOŻEGO DZIAŁANIA


Dwadzieścia lat bólu pleców odeszło w jeden dzień. Uzdrowienie Magdaleny



Dzień dobry. Cuda się dzieją. Od ponad 20 lat cierpiałam na silne bóle kręgosłupa (odcinka piersiowego). Były to zwyrodnienia powstałe w wyniku długoletniego uprawiania sportu (piłka ręczna). Ból był czasami tak silny, że uniemożliwiał mi normalne funkcjonowanie. Chodzenie, siedzenie, leżenie- żadna pozycja nie dawała ulgi. Rehabilitacja pomagała tylko na krótki czas. Pobyt w sanatorium, różnego typu zabiegi, to wszystko było na chwilę. Rodzina na co dzień widziała moje cierpienie.

Pierwszego dnia lutego, wyjechałam do Karłowic na spotkanie chrześcijańskie. Podczas porannej modlitwy moje plecy były sztywne, obolałe, ciężkie, jakbym miała plecak z obciążeniem 200 kg. Siedzący za mną brat, zauważył mój dyskomfort, gdyż nie mogłam spokojnie usiedzieć w miejscu, z powodu bólu.

To był drugi dzień wyjazdu, z grupą ze wspólnoty Anastasis w Legnicy. Ten czas był bardzo oczyszczający, uzdrawiający moje emocje  zranionej duszy. Morze łez popłynęło. Poddałam się całkowicie Bogu. Ze skruszonym, płaczącym i obolałym sercem, klęcząca przed tronem mojego Ojca Wszechmogącego, wołałam z głębi: "jeśli mnie kochasz, jeśli jestem dla Ciebie ważna, ratuj! Boże ratuj! Chcę Ciebie!".

Po kolejnej sesji spotkań, w czasie której cała sala, wszyscy razem modliliśmy się na głos, zostałam na modlitwie, wołająca wewnątrz siebie: "Boże, nie zostaw mnie nigdy". Podeszły do mnie dwie piękne istoty - siostry w Chrystusie. Prosiłam o wspólną modlitwę o mojego syna Mateusza, wnuczka Dawida! Wtedy coś we mnie pękło - tak wewnętrznie rozleciałam się na kawałki: "Boże ratuj moje dzieci!".

Poczułam ciepło rąk, dużą miłość i spokój - taki stan w jakim mogłabym zostać na zawsze. Po intensywnym dniu chciałam tylko Boga. Wystąpił brak chęci jedzenia, chęci na jakiekolwiek rozmowy. Chciałam tylko Boga. Tego stanu wyjątkowego. Nic i nikt nie jest mi w stanie tego dać. Już nazajutrz, bo 2.02.2020 wstając czułam już różnicę - plecy były miękkie,  już nie bolały. Było to dziwne, tak iż nie dowierzałam. Myślałam sobie "Magda masz urojenia". Cały dzień czułam się wspaniale. Byłam radosna, jakbym była na haju. Marzyłam o chrzcie. O tym, aby uśmiercić starą Magdalenę, którą przestałam już nawet lubić. Pojawiło się pragnienie w sercu, aby być taką, jaką chcesz abym była, Panie! Desperacja. Teraz, już, natychmiast! Stało się! Chrzest był czymś wyjątkowym. Poczułam pełną akceptację. Stare przeminęło powstało nowe! W imieniu Jezusa Chrystusa!

Po powrocie do domu codziennie obserwowałam, kontrolowałam ruchy ciała. Z pełną odpowiedzialnością mogą powiedzieć, że plecy nie bolą mnie, są jakby ładniejsze! Kąpię wnuczka, schylam się, noszę, dźwigam i raduję się! Przylgnęłam do Jezusa Chrystusa i chcę więcej!
Na duchowym SPA w Dworku nad Bobrem, Duch Święty przypieczętował to, co już zaczął robić we mnie. Sporo się dowiedziałam o walce duchowej i jak chodzić w wolności, którą mam w Chrystusie. To była taka kropka nad "i"! Bóg zaczął we mnie dobre dzieło i ma moc je dokończyć! Jemu chwała!

Magdalena, marzec 2020 r.

Uwolniona z jarzma. Świadectwo Iwony


Na początku lutego brałam udział wraz z mężem w seminarium na temat walki duchowej. Jestem osobą nowonarodzoną w Panu Jezusie. W mojej rodzinie doszło do kilku odrzuceń. Doświadczyła tego moja mama, ja i nie tylko. W ostatnich latach przekleństwo odrzucenia zostało złamane w moim życiu.Widziałam wiele pozytywnych zmian. Zwróciłam jednak uwagę, że są jeszcze kwestie z którymi dalej się borykam. Przez ostatnie półtora roku doświadczyłam bardzo niszczących przeżyć.  Prosiłam Pana o wyprowadzenie ze zranień jakie mnie dotknęły. Przebaczyłam i podjęłam decyzję, że definitywnie zamykam rozdziały z przeszłości, nie będę tego rozgrzebywać, analizować ale często wracało wszystko jak bumerang. Czułam, że w moim sercu jest pewien mur. Wiedziałam, że potrzebuję uwolnienia. 

Męczyło mnie niskie poczucie własnej wartości, ekstremalnie rozwinięty samokrytycyzm, miałam też kilka tematów które owiewał paraliżujący mnie lęk. Strach o dziecko, strach, że nie dam rady pójść dalej w moim życiu, że jestem "słaba" np. zrobienie prawa jazdy, rozwijania się, robienie nowych rzeczy. To wszystko wydawało mi się kompletnie po za moim zasięgiem. Zmagałam się z nadwrażliwością. Zdawałam sobie sprawę, że to wymaga uwolnienia. Miałam niechciany bagaż z którym definitywnie chciałam się rozstać i iść do przodu. W modlitwach określiłam Panu z czym się męczę i prosiłam o Jego pomoc. Tych tematów było oczywiście troszkę więcej niż przytaczam. "Przypadkiem" zobaczyłam w internecie, że w pobliskim kościele będzie wspomniane seminarium. Była to odpowiedź od Pana Jezusa na moje modlitwy. Dostałam na nim odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, usystematyzowane zostały bardzo istotne dla wierzącego kwestie z zakresu ducha, duszy i ciała. 

Doznałam całkowitego uwolnienia od moich lęków, tego co powodowało u mnie ograniczenia. Moja dusza doświadczyła całkowitego uleczenia po potężnych zranieniach. Mur który miałam w sercu definitywnie zniknął. Wraz z mężem dostaliśmy potwierdzenie drogi na jaką Pan Jezus nas kieruje. Została ona jeszcze bardziej doprecyzowana. Dzisiaj mogę z radością powiedzieć, że jarzmo jakie dźwigałam zostało ze mnie zdjęte. Mogę biec z moim Panem po drodze jaką przede mną roztacza. Widzę jak Bóg realizuje dane mi przez lata obietnice. Jestem wolna, szczęśliwa i gotowa do dalszej nauki i działania!

 Iwona, luty 2020 r.

Ania napisała świadectwo wdzięczności dla Bożej wierności.



To, co dzieje się w moim życiu od roku... najpierw dramat - przez który prawdziwie przyszłam do Boga. Potem, poszukiwanie i wszystkie zdarzenia, miejsca które Pan mi pokazał.  On wskazał, gdzie iść… . I tak trafiłam do Was. A teraz... to jakby nagle otworzyły się drzwi w ciemnym, zatęchłym bunkrze! Najpierw złapałam oddech... potem powoli wychyliłam głowę. Słońce zaświeciło. Pierwsze kroki na świeżym powietrzu... 

Wszystkie ścieżki prowadzą do Pana, kiedy uda się nam otworzyć drzwi! Kiedy zaufamy że można! Że jest Ktoś, kto potrafi otworzyć zamknięte wrota bunkra, kiedy tylko Mu na to pozwolimy! Dziękuję Bogu za Waszą służbę, dziękuję że podjęliście powołanie!

Niech Pan Was błogosławi! Dziękuję Panu za wszystko, co pozwala Pan otworzyć, zobaczyć w naszych sercach, to - co głęboko ukryte i zabunkrowane i nie pozwala nam żyć pełnią Bożego Życia.
A teraz - każdego dnia Pan nowe drzwi otwiera, już nie w zatęchłym bunkrze, ale na zielonych łąkach Bożego istnienia.  Otwiera kwieciste drzwi do Życia... i nic nie trzeba robić o własnych siłach, wystarczy się poddać a Pan prowadzi w swój cudowny, wspaniały sposób!


Ania, grudzień 2019/styczeń 2020

Uwolnienie Edyty od strachu, depresji, urazy i zgorzknienia.

Chciałabym oddać chwałę Bogu za to, co zmienił w moim życiu po wyjeździe do duchowego SPA w Płaskowicach w grudniu 2019.

Od dłuższego czasu znajdowałam się w bardzo złym stanie psychicznym, byłam przekonana, że jest to na tle duchowym, ale żadne podejmowane przeze mnie próby skutecznego uporania się z tym wszystkim nie przynosiły trwałych skutków. To, co dla mnie najważniejsze - to uwolnienie od strachu i poczucia odrzucenia, które od dawna zdominowały moje życie. Paraliżował mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie (od ponad 11 lat) podjąć pracy zawodowej.  Każda próba kończyła się fiaskiem, bo strach mnie paraliżował, odbierał zdolność zapamiętywania i koncentracji, wiary że z czymkolwiek sobie poradzę, poczucia własnej wartości.

Nawróciłam się dawno, tak mi się przynajmniej wydawało, Ewangelię znam pewnie od minimum 25 lat. A jednak – tak wiele z wiedzy, którą pochłaniałam – pozostawało na poziomie umysłu. Moje serce było jakoś zablokowane i niezdolne przyjąć tego, co Bóg oferuje. Widziałam życie chrześcijan, wiedziałam że Boże słowo jest prawdą i bardzo chciałam żyć zwycięskim życiem, ale w chwilach prób – przegrywałam. To wywoływało we mnie frustrację, poczucie winy, zniechęcenie. Dawało pożywkę dla ataków nieprzyjaciela. Choć nie stroniłam od Biblii to wiele rzeczy, o których ona mówi pozostawało w sferze niedostępnej. Przeciwnik okradał mnie, wciąż podważając moją tożsamość, myślę że na dobrych kilka lat zupełnie mnie zablokował zasiewając kłamstwa, w które uwierzyłam. Mimo, że pozostawałam w apatii, czasem zupełnie zniechęcona i zrezygnowana – tęsknota za Bogiem, Jego bliskością nie opuszczała mnie.

Ponad 11 lat temu zwolniłam się z pracy nie wytrzymując mobbingu, którego doświadczałam. Mimo że wiedziałam, że wszystko należy przebaczyć – moje serce było zranione, miałam problem z prawdziwym przebaczeniem prześladowcom, popadłam w depresję, urazę i zgorzknienie. Nie rozumiałam tego, co się stało. Wcześniej, w domu rodzinnym w dzieciństwie doświadczałam pewnych deficytów, których mniej czy bardziej byłam świadoma. Niestety strach był częścią rzeczywistości. Ponad 7 lat temu, w dniu komunii mojej córki – doświadczyłam duchowego ataku. Podczas mszy, tzw. podniesienia -  usłyszałam  w sobie oskarżające zdanie „bo ty nie wierzysz!” – wtedy jakby piorun przeszył moje serce. Od tego czasu było tylko gorzej. Nie umiałam tego nikomu powiedzieć ani wytłumaczyć, wiedziałam że potrzebowałam ratunku ale stałam się zupełnie bezradna aby go szukać, jakby sparaliżowana. Coś we mnie wstąpiło i strach jaki zaczęłam odczuwać w sposób stały był niewyobrażalny. Ciało stale miało objawy silnego stresu – kołatanie serca, ucisk w klatce piersiowej. I te myśli – nieustannie złe, oskarżające, miażdżące myśli. A ja byłam zupełnie sparaliżowana, jakbym w ogóle nie umiała się bronić. Nie pamiętałam żadnych słów, którymi mogłabym to odeprzeć …. .

Co jakiś czas podejmowałam walkę – sprzeciwiając się temu, ale nigdy na długo nie pozostawało to skuteczne, lądowałam u psychiatrów, którzy choć na krótko próbowali pomóc lekami – na bezsenność, nerwicę, psychozę itd. Ja wiedziałam że to nie jest rozwiązanie – miałam świadomość,  że duchowych problemów nie można rozwiązać farmakologią. Współczułam rodzinie, która męczyła się ze mną i chciała pomóc (mam męża i dwoje dzieci – wtedy córka miała 9 lat a syn 3) i byłam zupełnie bezradna. Bezbrzeżny smutek, rozpacz, ponuractwo, zupełna niemoc do życia – było moją rzeczywistością. Rozpacz, poczucie oddzielenia od Boga, utrata relacji z Nim, izolacja od ludzi – stan w którym nie widać żadnej nadziei. Jestem wdzięczna Bogu że przez te lata nie dopuścił do jakiegoś głupstwa, bo ludzie pozbawieni nadziei – czasem już nie wytrzymują jałowości życia i nie widzą sensu aby męczyć się dalej na tej ziemi. Choć perspektywa wieczności przeraża nie mniej.

Nie mam wątpliwości że, przyczyną problemu był grzech – nie jeden, ale o tym szczegółowo pisać nie będę. Nie miałam mocy żeby go samej przezwyciężyć. Wiedziałam, że mimo że tyle o Bogu wiem, poświęcam czas by Go szukać – nie umiem przyjąć Jego miłości i wciąż stoję w miejscu. To było frustrujące i dawało miejsce zaczepienia dla przeciwnika, który nieustannie mnie oskarżał, wmawiał mi że to Bóg taką mnie uczynił – że nie jestem zdolna przyjąć  Jego miłości i przeznaczona na zagładę. Byłam jakby w innym świecie – moje serce było pełne strachu i poczucia zagrożenia i odrzucenia. Ten stan się utrzymywał, życie płynęło a ja widziałam że coraz gorzej sobie z czymkolwiek radzę. Wiedziałam że jeśli coś się nie zmieni – długo tak nie wytrzymam. Towarzyszyło mi ogromne napięcie emocjonalne, które powodowało nieustanne zmęczenie. Prawdą jest, że jesteśmy tym, o czym myślimy. Chcę dodać że jestem w chrześcijańskiej wspólnocie biblijnie wierzących, mam naprawdę dobre warunki rozwoju, dojrzałych wierzących, którzy byli mi gotowi usłużyć Słowem, modlitwą i wsparciem. Wciąż były jednak trudności, przeciwności które mnie zatrzymywały. Było już tak źle, że wreszcie byłam zdeterminowana aby podjąć każdą walkę by zyskać ulgę.

Zachęcona przez znajomą ze wspólnoty, która była z Wami (red. - E. Stawnicka wraz zespołem usługującym modlitwą) na obozie Na 100% podczas wakacji – chciałam wziąć udział w duchowym Spa już od wakacji, w grudniu się udało. Jestem wdzięczna za to,  że zostałam poprowadzona w modlitwie do wyznania grzechów własnych i przodków, do przebaczenia innym i sobie, i zostałam uwolniona od tego strachu, poczucia odrzucenia i potępienia.

Moje serce zostało uwolnione od tego nieustającego jątrzącego bólu, kłucia, jestem wolna od urazy, niechęci do tych, którzy mnie skrzywdzili, od poczucia bycia ofiarą, moje serce zostało uleczone, jakby odblokowane, odmrożone. W tym złym stanie stałam się jakby nieczuła emocjonalnie, jakby moje serce nie było zdolne do żadnych uczuć – miłości, współczucia. Nie doświadczałam pokoju, ale ciągły strach, poczucie zagrożenia, poczucie winy. Jestem taka wdzięczna, że znów umiem kochać, już się nie boję, jestem zdolna do działania  i tak bardzo chce mi się żyć. 

Chciałabym, aby ludzie mogli dowiedzieć się o mocy krwi Pana Jezusa, że On może uwolnić od wszelkiej trwogi, zgładzić każdy grzech, uwolnić do prawdziwego życia, żeby też mogli doświadczyć tej wolności. Chwała Bogu! Te zmiany widzą moi najbliżsi, tak się cieszę, że moja córka odetchnęła z ulgą: „zmieniłaś się!” -  mówi teraz z radością. Przez urazę, nieprzebaczenie, poczucie krzywdy, pewnie i zazdrość i niechęć,  doświadczałam silnego zakłócenia pracy układu pokarmowego, wiedziałam, że co najmniej moja wątroba i woreczek żółciowy nie pracują jak należy. To niesamowite, jak prawie natychmiast odczułam po modlitwie ulgę w tym temacie!  Już mi nic „nie leży na wątrobie”. Odzyskałam nadzieję, radość, chęć działania - znów potrafię się uśmiechać , a było to zupełnie niemożliwe od tak długiego czasu.

Wiem, że to co teraz ważne to strzec swego serca, pilnować posłuszeństwa Bogu. Uwolniona - jestem pełna entuzjazmu i chęci działania, wreszcie mogę oddychać, mogę kochać innych i chcę służyć! Może szczegółowo to opisałam, ale zależało mi, żeby ludzie, którzy są w rozpaczy i uważają że z ich sercem już nic nie można zrobić – żeby mogli to usłyszeć, żeby zawalczyli o swoje życia, czyli dali Bogu szanse by to On uczynił – np. przez Wasza posługę.

Chwała niech będzie Bogu, który prawdziwie okazał moc nad moim życiem! Trudno wyrazić jak bardzo Wam dziękuję, dawajcie się Bogu używać, niech ludzie doświadczają wolności i pełni w Jezusie!

Błogosławię i serdecznie pozdrawiam w Panu Jezusie!
Edyta 
Gliwice, 5.01.2020 r.



Świadectwo uwolnienia Pauliny - podczas zajęć Szkoły Uwolnienia

Urodziłam się i wychowałam w tak zwanej rodzinie katolickiej. Moi rodzice wzięli ze sobą ślub, ponieważ zaliczyli wpadkę-ze mną. Bardzo szybko dowiedziałam się, że byłam dzieckiem nie chcianym. Dorastałam z silnym poczuciem gorszości, co sprawiało, że czułam się nie kochana i obwiniałam siebie za to, że moja mama przeze mnie jest nieszczęśliwa. Nigdy jednak nie pokazywałam tego po sobie - zawsze byłam pogodna i uśmiechnięta. Nauczałam się radzić ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Żyłam w swoim świecie - w świecie marzeń i książek. W 6 lub 7 klasie szkoły podstawowej zaczęłam sięgać po horrory - same o demonach i magii. Pochłaniałam je. Jednocześnie zaczęłam chodzić na spotkania młodzieżowe w kościele katolickim, gdzie poznałam pierwszy raz Jezusa. Wtedy zaczął pojawiać się strach. Odczuwałam bardzo silną obecność demonów i często paraliżował mnie lęk. Wiedziałam, że szatan chce abym wyrzekła się Jezusa i poddała jemu, a wtedy on mnie zostawi. Po krótkiej walce poddałam się i tak zrobiłam. Strach odszedł i ja mogłam dalej normalnie żyć a przynajmniej tak mi się wydawało. 

Szybko zapomniałam o Bogu. Oczywiście cały czas udawałam. Znajomi, którzy mnie otaczali, widzieli wesołą trochę zbuntowaną nastolatkę. Tak naprawdę byłam nieszczęśliwa. Swój smutek zaczęłam topić w alkoholu. W wieku 20 lat trafiłam do kościoła protestanckiego. Kiedy patrzyłam na ludzi, którzy tam przychodzili ujęło mnie jak oni siebie traktują - ile jest w nich miłości do siebie i do Boga. Zapragnęłam też tak żyć. Zaprosiłam Pana Jezusa do swojego serca i szybko przeżyłam chrzest w Duchu Świętym oraz chrzest wodny. Wtedy szatan upomniał się o mnie. Wrócił strach z podwójną siłą. Dzięki Bogu byli wokół mnie ludzie, którzy pomogli mi przez to przejść, a Jezus dał zwycięstwo. Przez wiele lat żyłam starając się służyć Bogu jak tylko umiałam. Uważałam, że jestem otwarta na Ducha Świętego - często przeżywałam ataki duchowego śmiechu oraz duchowej radości. Byłam przekonana, że to Duch Święty, że w taki oto sposób On pomaga mi, by radzić sobie z problemami. 

Kiedy poznałam Elę S.-Z. i usłyszałam o Szkole Uwalniania wiedziałam, że chcę na niej być. Widziałam dużą potrzebę pomocy innym, a okazało się, że to ja potrzebowałam pomocy. Na 2 spotkaniu wyszłam do uwolnienia nie spodziewając się co się wydarzy. Podczas modlitw i rozmowy szybko zrozumiałam że coś jest nie tak. Poczułam blokadę i dziwne myśli w głowie. Demony zaczęły się manifestować, a jednym z nich był duch kundalini. Nie będę się skupiać na tym, co się działo podczas uwalniania, jednak co najbardziej zwróciło moją uwagę to zachowanie demonów kiedy Ela z Mirkiem się o mnie modlili podchodziła do mnie. Żona Mirka, Basia mówiła mi po cichu, że Bóg mnie kocha i jestem jego dzieckiem powtarzała córeczko „kocham Cię, kocham Cię”, a ja nie mogłam tego znieść. Te duchy, które się manifestowały próbowały to zagłuszyć czułam panikę, a wszystko we mnie krzyczało, że to nie prawda! 

W prostym wyrzekaniu się duchów odrzucenia, duchów zwodniczych oraz ducha kundalini, który wszedł jako „fałszywy pocieszyciel”, podrabiający przez śmiech Ducha Świętego, zaczęły one słabnąć i musiały (kiedy im rozkazywano w imieniu Pana Jezusa) wyjść ze mnie. W obecności Bożej nagle duch powodujący śmiech u mnie obnażył swój szyderczy charakter. Okazało się, że wszedł on, wykorzystując zranienia mojej duszy oraz odrzucenie, jakie nosiłam w sobie od poczęcia. Potem, kiedy w dorosłym życiu przeżywałam trudne momenty, czy cierpiałam, On przychodził ze swoim pozornym „rozładowaniem” ich przez śmiech, ale ten śmiech był podszyty bólem mojego serca i na nim bazował. 


                Zrozumiałam jak wielką moc ma miłość Ojca. Miłość taty, który jest w niebie. Teraz to odkrywam i wiem że nic nie jest w stanie oddzielić mnie od miłości Bożej, która jest w Jezusie Chrystusie. Jezus przyszedł na ziemie umarł i zmartwychwstał nie tylko po to abyśmy otrzymali zbawienie i kiedyś po śmierci poszli do nieba. Jezus na krzyżu zrobił o wiele więcej. On dał nam prawo stać się dziećmi Boga żywego. Mamy tatę w niebie, tatę, który się o nas troszczy, który nas chroni i chce dać nam dobrą przyszłość. Dziękuję Bogu za wolność i za objawienie Jego ojcowskiej miłości.

- Paulina



Świadectwo Tadka Kluka pseudonim Tedeus. 
Pisze on swoje „dobre dzieje”.


            Urodziłem się w domu w niewielkim miasteczku i ten dzień o mało nie był moim ostatnim. Nie oddychałem. Uduszenia pępowiną się zdarzają. Akuszerka widząc co się dzieje dosłownie wyrwała mnie i przywróciła do życia. Dowiedziałem się o tym niestety zbyt późno aby jej podziękować. Pierwsze zdanie jakie doskonale pamiętam o Bogu usłyszałem w pokoju gdzie się urodziłem. Przy stole rozmawiał brat z siostrą (9 i 10 lat starsi ode mnie). Padło zdanie: "Bóg wszystko widzi" a ja schowałem się od razu za fotel... Mogłem mieć wtedy około 5 lat...

             Tata sporo i często popijał. Nie doświadczyłem tak cennego rodzinnego ciepła. Kłótnie przekleństwa, milicja. Często uciekaliśmy z domu do sąsiadów lub rodziny na kilka godzin lub na kilka, kilkanaście dni... Znienawidziłem go. Pewnego dnia powiedziałem mojej babci (jego mamie), że jak jeszcze raz podniesie rękę na moja mamę to go zabiję. To było szczere.


Koledzy, las i zeszyt z zapiskami - (stare dzieje) były moim lekiem a używki i pożądliwości ucieczką. W szkole nie miałem problemów z nauką. Jednak z powodu chęci szybkiego usamodzielnienia wybrałem szkołę zawodową (- to tylko 3 lata i od razu jakieś pieniążki za praktyki). Dość szybko popróbowałem różnych używek. Kilku z moich dawnych znajomych - kolegów odeszło...


            Tata też ciężko zachorował. Alkohol, papierosy i sposób życia zrobiły swoje. Pewnego wieczora powiedziałem mamie -  dziś ja pójdę do szpitala... Tak to jakoś ze mnie wtedy wyszło...
Leżał sam, był nieprzytomny, taki inny, taki biedny... Krople potu na twarzy, chusteczka na czole. Oddychał z wielkim trudem charcząc. Poczułem żal że nigdy nie poczuliśmy swojej miłości a także gniew i żal że zostaliśmy z tego okradzeni (- do dziś to czuję). Usiadłem na krześle obok łóżka. W moim zeszycie narysowałem tą twarz i napisałem co czuję prosząc jego i Boga o wybaczenie i... odetchnął lekko - ostatni raz...
            Jeśli chodzi o Boga, zawsze miałem przekonanie, że ON jest. Urodzony w Polsce, poddany obrządkowi katolickiemu tak jak ogromna większość ludzi w tym kraju przechodziłem kolejne sakramenty jak to jest w zwyczaju. W kościele bywałem rzadko ale kilka razy byłem tam sam i zawsze wtedy, gdy szczerze mówiłem do Boga, czułem coś specjalnego...Ciekawiły mnie różne dziwne zjawiska,  teorie, domniemania m.in. dotyczące wiary i duchowości. Niestety, jak dziś wiem, nie były to poszukiwania w dobrą stronę. Kilka razy wywoływałem duchy. Śpiewałem mantry. Zajmowałem się rebirthingiem a także medytacją i buddyzmem zen. Doświadczałem różnych sensacji. Wokół mnie działy się ponad naturalne rzeczy. Między innymi byłem w grupie ludzi z których kilka, w tym mój kolega, chodziło po rozżarzonych węglach. Nie piszę tu o jakimś ognisku ale okręgu ponad 10 m. średnicy i wys. ok. 30-50 cm. żaru pozostałego po spaleniu stosu suchych drzew sosnowych (jakaś szkodnik zniszczył te drzewa i wozem konnym zwieźliśmy taki lasek) ułożonych na przemian do wysokości człowieka z podniesiona ręką - ponad 2m. Ogień przy spaleniu tego stosu bił na 3 wysokości słupa energetycznego stojącego w pobliżu. Po spaleniu trudno było tam podejść. Długimi żerdziami rozgarnięto  czerwony a właściwie rozgrzany prawie do białości żar. Trzy osoby powoli kolejno przeszły po tym na boso. Ich nogi zapadały się w żar ale nic im nie było. Nawet włosy na nogach się nie opaliły. Dziś wiem, że to były praktyki bardzo bliskie piekła.


            Kilka razy byłem bliski śmierci z różnych powodów. Podam może kilka przykładów. W pierwszej pracy poważne porażenie prądem od napędu suwnicy (ponad 300 volt). Miałem (na szczęście krótkotrwały) skurcz twarzy, arytmię i nawrotowy częstoskurcz serca np. ok. 220 uderzeń na minutę przez ok. 30 min. Miałem zapaść z powodu używek. Przyplątała się też dziwna przypadłość. Pewnego dnia pożółkły mi oczy i z rozpoznaniem żółtaczki zabrano mnie karetką do szpitala w innym mieście. To było po południu. Pobrano mi krew do badania i umieszczono w osobnej sali. Nad  ranem obudziła mnie pielęgniarka i znów pobrała krew. Zdziwiony zapytałem dlaczego, odpowiedziała "a bo ma pan opad jak przed śmiercią" i wyszła. Zostałem sam. Myśli szybko przebiegały przez głowę. Zimowy świt, wrony za oknem, drzewa bez liści, zimna sala, lamperie i białe szpitalne łóżko. Malutka córeczka w domu (- w wynajętej kawalerce - ślubu jeszcze nie braliśmy łudziliśmy się że dla samotnych matek będą większe szanse na mieszkanie). - Czy ja teraz umieram...? - Czy to już koniec...? Mam nieco ponad 20 lat. Z nikim porozmawiać, nikogo zawołać. - Oddział zakaźny. Czekać na wizytę. Jest źle, lekarze szepczą, nic nie mówią głośno, leków nie dostaję i słabnę. Czuję że jest źle. Po jednym z badań miałem 3,2 hemoglobiny. Dociera do mnie że lekarze nie wiedzą co się dzieje. Odwiedziny. Za oknem rodzina, uśmiecham się z trudem, a w zeszycie w kratkę napisałem już kilka pożegnalnych słów...   Jest coraz gorzej, słabnę. Poszedłem do łazienki i... ocknąłem w łóżku z bandażem na głowie. Straciłem przytomność. Upadłem, rozbita głowa i łokieć boli. Z trudem mogę się poruszyć i czuję, że tej nocy nie przeżyję. Jest weekend. Szepczę - siostro, ja umrę, dajcie mi krew. - Nie wolno. Lekarz zalecił w poniedziałek wyciąg szpiku z mostka do badania. Krwi nie mogą podać bo badanie będzie miało fałszywy wynik. Najpierw wyciąg potem krew a anestezjologa teraz nie ma. W poniedziałek będzie pobranie szpiku i krew. - Odpowiadam szeptem - to ja dziś umrę... Pielęgniarka zobaczyła chyba że tak może być i jakoś załatwiła - przyjechał anestezjolog. Znieczulenie miejscowe wyciąg szpiku i krew. Życie wraca, ożywam - jakie to wspaniałe uczucie. Po kilku dniach znów słabnę i znów krew. Potem była moja najgorsza wycieczka w życiu karetką o świcie do Poznania na specjalne badanie krwi w jakiejś wirówce. Pośpiech chwilami wyjąca syrena i przekleństwa kierowcy na tych, którzy nie ułatwiają przejazdu karetki. W końcu diagnoza: sferocytoza. Trzeba usunąć śledzionę... Potem operacja i mogłem już odetchnąć spokojniej. Żyję.


            Wzięliśmy ślub (1.5 r. córeczka rozkosznie tańcowała). Dostaliśmy w końcu mieszkanie z ruchu ludności gdzie mieszkamy z żoną do dziś. Pewnego dnia ok. 10 lat temu kolega (chodzący po ogniu) zaprosił mnie i powiedział że Jest prawdziwy Bóg, jeden, to Ten opisany w Biblii. Powiedział, że się nawrócił, widziałem że to prawda, że mówi szczerze, że wierzy i jego żona - przyjaciółka mojej żony (poznaliśmy ich z sobą) też. Pokazał mi wtedy fragment mówiący o darach Ducha Świętego. Zapytałem czy dostał jakiś z tych darów, odpowiedział, że tak więc ja też zechciałem taki mieć, np. języków... Zaprosił mnie do Kościoła Zielonoświątkowego. Poszedłem. Jacyś serdeczni, otwarci ludzie, proste wnętrze, zwykły krzyż, pastor w garniturze. Czułem się nieswojo - ci ludzie modlili się naprawdę, własnymi słowami i to tak jakby Bóg był tuż, jedni głośno inni cicho, większość stała, kilku klęczało. Wznosili ręce, klaskali, śpiewali naprawdę, pełnym głosem, czasem radośnie i żywo czasem tak tęsknie... Ja nie umiałem tak się modlić, nie znałem słów tych pieśni, nie pasowałem tu taki jaki byłem co robiłem... W pewnym momencie padło zaproszenie aby wyjść do przodu jak ktoś  chce (ja chciałem przecież darów) i wyszedłem do przodu. Jacyś ludzie modlili się o mnie a ja byłem ciekaw co się wydarzy... Wracałem do domu sam, ciemno, wieczór, pustki na ulicach, we mnie kilka myśli o Bogu (którego jeszcze wtedy nie znałem) i  o moich zachciankach 'przyjemnościach' które mnie ciągnęły. Nie czułem żadnych sensacji, we wnętrzu nic się nie wydarzyło, darów nie dostałem... Czułem że trzeba by radykalności a ja nie byłem gotów, nie spróbowałem zrezygnować z jak wtedy myślałem 'przyjemności' i dalej poszedłem swoją droga ale już byłem pewien, że Bóg jest, że są ludzie, którzy prawdziwie wierzą, jacyś inni niż inni, po których widać zmianę, prawdziwą wiarę.


            Imałem się różnych zajęć i prac, były też przerwy. Przyszła nawet odrobina wiary w siebie i czas na własną działalność. W latach 1995-96 udało mi się odbyć kilka podróży m.in. na Tenerifę, do Egiptu (Hurghada, Teby, Luksor Karnak, Deir el Bahari, Kair), byliśmy z żoną w USA (Chicago, Ada - Michigan), i na wczasach na Sardynii ( Forte village). Odwiedziłem też Wielką Brytanię (Douver, Newcastle) a wcześniej Italię (Rzym, Anzio, Monte Cassino, Castel Gandolfo), nieco Francji (Paryż i Disneyland pod Paryżem) a także kilkakrotnie Czechy (Praga, Pisek) Niemcy (Berlin, Baden Baden). Pomieszkiwałem też trochę (w sumie ponad dwa lata 2002-2004) w Bordeaux. Gironde to piękny region. Zachodnie wybrzeże Francji jest wspaniałe. Zwiedziłem trochę plaż i nadbrzeżnych miejscowości, które przy okazji polecam. Od Hiszpanii - St. Jean de luz, Biarrritz, Bassin d' Arcachon (Cap - Ferret, La Dune de Pyla), i dalej Soulac-sur-Mer Royan, La Rochelle. Zachęcam też do odwiedzin muzeum w La Reole, twierdzy Blaye, jeziora Lacanau,  pięknego wodospadu Cirque de Gawarnie w Pirenejach pięknego średniowiecznego miasteczka Sarlat (Dordogne).
W całym tym okresie działałem i myślałem głównie o sobie, starając się przede wszystkim zaspokajać własne zachcianki i pożądliwości. Towarzystwo, imprezki, zabawa przy braku rzetelnej dbałości o własną rodzinę i dom nie dały długo czekać na skutki. Rozchwianie emocjonalne, coraz słabsza więź z kochającymi mnie mimo wszystko małżonką i córką doprowadziło mnie do huśtawki nastrojów wybuchów i depresji.


            Pewnego wieczoru będąc sam (trzeźwy) w małym domku w ogrodzie (mamy piękną działkę i czasem pomieszkiwałem tam po kilka dni nie chcąc wracać do domu...) leżąc w łóżku nagle w jednej chwili zobaczyłem kim jestem naprawdę, co zrobiłem, ile krzywdy wyrządzałem sobie, przeciw Bogu i ludziom wokół. To było straszne uczucie. Wyraźnie poczułem że jestem zgubiony i nie ma już dla mnie ratunku chyba, że Bóg jakoś jeszcze się nade mną zlituje. To była chwila. Nawet nie wiem kiedy już byłem na kolanach. Łzy leciały strumieniami, łkając, jęcząc, stękając i trzęsąc się, zanosząc w płaczu, ze ściśniętym gardłem i szalejącym sercem nie byłem w stanie wyartykułować żadnego całego słowa choć moje wnętrze wyło i krzyczało. Dukałem sylaby przeplatane stękami Boże, Jezu ratuj, przepraszam, wybacz, wyrwij mnie z tego, ja nie dam rady sam, prowadź mnie, uwolnij, nie chcę być taki. W pewnej chwili poczułem się lepiej, tak jakoś lekko i pojawiło się we mnie jakieś pojedyncze słowo. Nie było usłyszane uchem ani w sposób, który nazywamy intuicją czy przeczuciem, sumieniem. To było jakby w nowym miejscu, we mnie. Nie wierzyłem że to odpowiedział Bóg, nie śmiałem tego przyjąć. Przecież przed chwilą zobaczyłem jak jestem podły, brudny i plugawy... ale to słowo było, wyraźne, jakby pierwsze i miały paść następne. Rozejrzałem się,  myśli szukały rozwiązania co dalej o co chodzi aż wzrok padł na stary zeszytowy kalendarz - notes. W tym samym miejscu co słowo poczułem łagodne potwierdzenie - zapisz. Zapisałem, popłynęły następne, chwilami łapałem jakby sens i spodziewałem się dalszego ciągu ale słowa brzmiały inaczej, zapisywałem tak jak odbierałem szybko nie zastanawiając się aby nie zgubić padających wyrazów. Po napisaniu przeczytałem. To tak dotykało mojego serca, umysłu, ducha zatrzęsła się broda i znów popłynęły łzy ale te już były inne, pełne wdzięczności.


            Poranek wstał jakiś jaśniejszy, ludzie jacyś milsi, ja też. Oddychałem jakoś swobodnie. Małżonka myślała że mi całkiem odbiło i bała się o mnie. Jeszce paliłem, popijałem ale czułem że coś się działo i miałem nadzieję. Od czasu do czasu słuchałem tego łagodnego głosu. Czasem zapisywałem dużo, czasem mniej. Rozmyślałem o Jezusie. Dotąd nie czytałem biblii poza kilkoma próbami w tym po kontakcie ze świadkiem Jehowy, który zwrócił mi uwagę na kilka nauk Kościoła Katolickiego niezgodnych z tym co pisze w Biblii.


            Po niedługim czasie trafiłem do Kościoła Bożego w Chrystusie Kolega (chodzący po ogniu) zaprosił mnie tam. Jednego popołudnia zimą pojechaliśmy na "DKF" - domowy klub filmowy (to takie oglądanie sensownych filmów i dyskusje na ich temat w domku w lesie u pastora). Poznałem tam kilku ludzi, atmosfera trochę jak u babci kominek i takie specjalne rodzinne, domowe ciepło. Porozmawiałem z pastorem, poznałem z jego żoną i córkami. Powiedziałem trochę o sobie i że nie chcę marnować czasu ale iść za Bogiem. Zapytałem co mam robić. Powiedział m.in żebym oczyścił swój dom. Przejrzałem półki i szuflady i wyniosłem wtedy różne przedmioty, było tego naprawdę sporo, m.in. książki i figurki dot. kultów i praktyk przeciwnych Bogu.  Przeprosiłem i poprosiłem o wybaczenie moją żonę, córkę, mamę, siostrę, napisałem do brata i sam wybaczyłem wszystkim wszystko.


            Pamiętam jak pojechałem na nabożeństwo. Już idąc po korytarzu czułem Bożą obecność i że to jest moje miejsce. Uwielbienie było nie do opisania. Pewnego dnia rano chcąc powitać Boga zamierzałem modlić się "Ojcze nasz" (nie wyklepać) w tym momencie poczułem przekonanie, że mam  dar Ducha Świętego, otworzyłem usta i popłynął potok niezrozumiałych słów, których nigdy nie wypowiadałem, podobnych do tych, które słyszałem wiele lat temu w Kościele Zielonoświątkowym i na nabożeństwach KBwCh.


            Bóg uratował moje życie. Uwolnił od nałogów zniewoleń z którymi nie potrafiłem sobie poradzić. - To było wspaniałe. Byłem sam (w pracy) podniosłem rękę i wyrzekłem się kolejno nałogów jakim ulegałem, nakazałem im odejść w imieniu Jezusa Chrystusa i podziękowałem Panu za uwolnienie. To wszystko. Zostałem uwolniony.
Zaufałem Panu - Jezusowi i staram się działać tak jak prowadzi Duch Święty. Moja żona, potem córka także oddały życie Jezusowi a w ostatnią niedzielę 02.05.2010 został ochrzczony córki narzeczony {;-).
Bóg uratował nasze małżeństwo. Teraz mam kochankę, przyjaciółkę, koleżankę i siostrę w Chrystusie - moją małżonkę. Dziękuję za nią Bogu. Jest drogocenną delikatną filiżanką w której taka gorąca kawa (jak ja) nabiera właściwego smaku.




Świadectwo Jacka z Zielonej Góry
MAM NA IMIĘ JACEK, LAT 39, MOJE MIASTO TO ZIELONA GÓRA.
CHCĘ SIĘ PODZIELIĆ ŚWIADECTWEM MOJEGO ŻYCIA, KTÓRE SKŁADA SIĘ Z KILKU ŚWIADECTW.
ZACZNĘ OD MOJEGO DZIECIŃSTWA. KIEDY MIAŁEM DWA LATKA STAŁ SIĘ PIERWSZY BOŻY CUD. BYŁEM W SZPITALU W POZNANIU. MÓJ ORGANIZM BYŁ CAŁY ZATRUTY, A POWÓD TEGO STANU NIE BYŁ ZNANY. TYLKO SERCE BYŁO ZDROWE. LEKARZE NIE POTRAFILI ZNALEŹĆ POWODU TEGO ZATRUCIA. LEŻAŁEM DWA MIESIĄCE NIEPRZYTOMNY, POD KROPLÓWKAMI. LEKARZE MÓWILI MOJEJ MAMIE ŻEBY POGODZIŁA SIĘ Z MOJĄ ŚMIERCIĄ, TWIERDZĄC, ŻE NIE DA SIĘ MNIE URATOWAĆ. MOJA BABCIA ŹLE ZROZUMIAŁA MOJĄ MAMĘ, ZAMAWIAJĄC JUŻ DLA MNIE TRUMNĘ. ALE MOJA MAMA NIE SŁUCHAŁA TEGO, CO LEKARZE MÓWIĄ. ZACZEŁA WOŁAĆ DO BOGA O POMOC. MODLIŁA SIĘ RANO-WIECZÓR,RANO-WIECZÓR. PO KILKU DNIACH MODLITWY, BÓG OTWORZYŁ MOJE OCZY, A POTEM STOPNIOWO MÓJ ORGANIZM PROWADZĄC DO WŁAŚCIWEGO STANU, CO BYŁO SZOKIEM DLA LEKARZY. I NIE TYLKO DLA NICH.
ZA CO CHWAŁA BOGU !!! NIE PRZYPADKOWO BÓG MNIE UZDROWIŁ, NIE JEDEN RAZ, W PÓŹNIEJSZYCH LATACH, BÓG MNIE URATOWAŁ GDY SIĘ TOPIŁEM, A POTEM, GDY BYŁEM POD SAMOCHODEM W WYPADKU. TO SĄ DOWODY ŻE  BÓG  RATUJĄC MNIE, MIAŁ DLA MNIE PLAN DLA MOJEGO ŻYCIA. MIAŁEM DO WYPEŁNIENIA MISJĘ, NA KTÓRĄ BÓG PRZYGOTOWYWAŁ MNIE PRZEZ 11 LAT, OD DATY NAWRÓCENIA (25 LUTY 1997 ROK, KIEDY UWIERZYŁEM I POWIERZYŁEM SWOJE ŻYCIE PANU JEZUSOWI), POKAZUJĄC MI PRZEZ SNY, PROROCTWO I BIBLIĘ, ŻE MOJA SŁUŻBA TO POMOC BEZDOMNYM LUDZIOM.
PROROCTWO---UMIEŚCIŁEM SWE SŁOWA W TWOICH USTACH, NIE MUSISZ SIĘ BAĆ, MOŻESZ, POTRAFISZ TO ZROBIĆBO DO TEGO ZOSTAŁEŚ POWOŁANY,DLA TEGO WŁAŚNIE ODDYCHASZ.
BIBLIA IZAJASZA 60,1---POWSTAŃ, ZAJAŚNIJ, GDYŻ  ZJAWIŁA SIĘ TWOJA ŚWIATŁOŚĆ, A CHWAŁA PAŃSKA ROZBŁYSŁA NAD TOBĄ
ZANIM ZACZĄŁEM CHODZIĆ DO BEZDOMNYCH LUDZI, BYŁEM CZŁOWIEKIEM MAŁOMÓWNYM, ŻYŁEM W STRACHU, BYŁEM PESYMISTĄ, MYŚLĄC NEGATYWNIE O KAŻDEJ SPRAWIE ŻYCIOWEJ. MOJE ŻYCIE NIE MIAŁO ŻADNEGO SENSU. PATRZĄC NA TO, CO BÓG MI POKAZYWAŁ, POSTANOWIŁEM IŚĆ NA DWORZEC DO BEZDOMNYCH LUDZI. BYŁO TO 2 STYCZENIA 2008 ROK. BÓG DAŁ MI DWIE OSOBY KTÓRYM POWIEDZIAŁEM O BOGU KARMIĄC ICH POKARMEM DUCHOWYM I CIELESNYM. MIMO, ŻE TEN PIERWSZY RAZ NIE BYŁ ŁATWY, Z BOŻĄ POMOCĄ DAŁEM RADĘ. PEŁNIĄC SŁUŻBĘ DLA BOGA, DO CZEGO BÓG MNIE POWOŁAŁ, STOPNIOWO BÓG MNIE ZMIENIAŁ. WSZYSTKO W MOIM ŻYCIU ZACZEŁO SIĘ UKŁADAĆ, MOGŁEM NORMALNIE ROZMAWIAĆ Z LUDŹMI, CO BYŁO DRUGIM CUDEM.
TRZECI CUD ,TO ŻE ZACZĄŁEM MYSLEĆ POZYTYWNIE, WIDZĄC SENS ŻYCIA, PODNOSZĄC INNYCH LUDZI NA DUCHU, MÓWIĄC IM O BOGU, POCIESZAJĄC ICH CZY KARMIĄC POKARMEM DUCHOWYM, KIERUJĄC KILKA OSÓB NA DETOX ALKOHOLOWY I DO OŚRODKA CHRZEŚCIJAŃSKIEGO.
CZWARTYM CUDEM JEST TO, ŻE BÓG ZMIENIŁ ATMOSFERĘ DUCHOWĄ W MOIM DOMU,KIEDY BRAT BRAŁ NARKOTYKI, CO  SPRAWIAŁO, ŻE W MOIM DOMU NIE BYŁA CIEKAWIE, GDYŻ BYŁO ZŁODZIEJSTWO I INNE NIEPRZYJEMNE SYTUACJE. ALE SŁUŻĄC BOGU, BÓG ZABRAŁ TE PROBLEMY. BRAT POJECHAŁ DO OŚRODKA CHRZEŚCIJAŃSKIEGO, A BÓG TAK GO ZMIENIŁ, ŻE TERAZ ON JEST TERAPEUTĄ W TYM OŚRODKU KOŃCZĄC STUDIA.
DZIEJE APOSTOLSKIE 16,31---UWIERZ W PANA JEZUSA, A BĘDZIESZ ZBAWIONY ,TY I TWÓJ DOM
TEN WERSET MÓWI ,ŻE GDY UFAMY BOGU, IDZIEMY ZA NIM,TO BÓG ZBAWIA NIE TYLKO NAS, ALE I NASZYCH NAJBLIŻSZYCH. TE WSZYSTKIE ŚWIADECTWA,CUDA BOŻE KTÓRE MNIE SPOTKAŁY, KTÓRYCH DOŚWIADCZYŁEM, SĄ DOWODEM, ŻE MY JAKO LUDZIE, DZIECI BOŻE, ŻYJĄC DLA BOGA, PEŁNIĄC SŁUŻBE DLA BOGA, KOCHAJĄC GO, JAK SAMI ZOSTALIŚMY UKOCHANI, JESTEŚMY ZAOPATRZENI WE WSZYSTKO, CO NAM POTRZEBNE DO ŻYCIA, NIE MARTWIĄC SIĘ O NIC, CZY O JUTRZEJSZY DZIEŃ, CZY O COKOLWIEK, O CZYM MÓWI NAM WERSET EWANGELI MATEUSZA 6,33
ALE SZUKAJCIE NAJPIERW KRÓLESTWA BOŻEGO I SPRAWIEDLIWOŚCI JEGO,A WSZYSTKO INNE BĘDZIE WAM DODANE


                                  JACEK KAPUŚCIŃSKI  5 MARZEC 2017 ZIELONA GÓRA


Świadectwo uwolnienia Kasi 

Jezus uwolnił Kasię od nałogów, narkotyków, fascynacji śmiercią i mrocznych sił demonicznych. Dzisiaj Kasia ma poukładane życie, rodzinę i służy Bogu wstawiając się o ratunek dla innych.

https://www.youtube.com/watch?v=t4DtfXRYvOw




Świadectwo nawrócenia Artura

” Każdego  więc, który mię wyzna przed  ludźmi, i Ja wyznam przed Ojcem moim, który jest w niebie;  ale tego, kto by się mnie zaparł przed  ludźmi, i Ja się zaprę przed Ojcem moim, który jest w niebie. „ ( Ew. Mat.10:32-33 )

Witam Cię serdecznie!

   A było tak... Miałem 30 lat. Po stracie pracy, rozwodzie, pozostałem z długami, chorobą alkoholową, fajkami, chorobą sierocą, nerwicą,  depresją itp. Było to ok. 17 lat temu. Przez 1,5 roku próbowałem sobie poradzić ze sobą, swoją sytuacją o własnych siłach, bo też innego rozwiązania nie znałem! Doprowadziło mnie to do wypalenia, do zamknięcia się w domu. Zamknąłem się aby umrzeć, tak przez głodówkę. Nie spałem, nie jadłem a cały czas mózg działał do granic wytrzymałości, był jak nakręcony. Trzeciego dnia w nocy ok. 4g wstałem z łóżka i wpadłem w furię (łamałem rzeczy, wywracałem kwiaty, rwałem papiery). W furii zakrzyczałem "Boże ratuj" lub "Boże pomóż", i w tym samym momencie spłynął na mnie, we mnie niesamowity pokój. Myśli ustały, uspokoiłem się, pojawiły się obfite łzy. Odczuwałem jakbym się znalazł w mgle pokoju, ten pokój był również w moim wnętrzu. Położyłem się spać. Oczywiście nie wiedziałem, że Jezus żyje, że można Go spotkać! Nie miałem wtedy świadomości, że to zmartwychwstały Chrystus mnie uratował, podał mi swoją rękę, tchnął we mnie nowego ducha i dał nowe serce! Po tym zdarzeniu pojawiała się we mnie ostatnia myśl, której bym się nie spodziewał! Miałem polecenie "aby znaleźć to jakieś pismo i zacząć je czytać, bo tam znajdę odpowiedzi do swojego życia aby mi się powodziło". Też nie miałem świadomości, że to polecenie od samego Pana Jezusa! Po jakiś 6-7 tygodniach pismo otrzymałem od znajomego i zacząłem je czytać. i... wszystko, co nastąpiło później, to świadectwo Jezusa w moim życiu.

   To z „tego pisma” dowiedziałem się, że to było moje osobiste spotkanie ze zmartwychwstałym Chrystusem Jezusem, który mnie cały czas obserwował. Widział, jak się zaplątałem w życiu ( a raczej diabeł robił wszystko, abym zginął i poszedł do piekła). Pan mi uświadomił, że pomimo prób zmiany życia, nie umiałem z bezsilności zmienić swojego życia. Umarła moja mądrość, siła duszy (psychika), siły fizyczne. A sam Pan przez swojego Ducha stał się moim życiem, mocą, uzdrowieniem. Stał się moim osobistym zbawicielem, fundamentem mojej wiary, skałą na której polegać chcę! To On podał mi swoją dłoń, podniósł mnie z doliny rozpaczy, beznadziejności, bezradności, życiowego bagna! Chwała Jemu  za to, że podnosi grzesznika i przebacza mu jego wszystkie grzechy, czyni z niego nowe stworzenie w Jezusie Chrystusie!!! Stare przeminęło, oto wszystko jest nowe!

   Po 7-miu miesiącach trafiłem do społeczności chrześcijańskiej. Wziąłem chrzest wodny. Doświadczyłem uzdrowienia ze nerwicy, depresji, zgagi, bólów żołądka, choroby alkoholowej (nocna osobista modlitwa), palenia papierosów (nocna osobista modlitwa), choroby sierocej (objawy.:bujanie w fotelu, walenie głową w poduszkę), śmierdzącego myślenia. Miałem ataki korzonków i też podczas nocnej modlitwy Pan mnie uzdrowił. Doświadczyłem również chrztu Duchem Świętym- tzw. napełnienie mocą. Mówię innymi językami –tzw. duchowy język modlitewny(glossolalia) i też je otrzymałem podczas nocnego uwielbiania Boga. Na co dzień staram się głosić ewangelię i służyć innym tak jak mnie Duch prowadzi doświadczając rzeczywistości Chrystusa! Za to wszystko miech będzie chwała Jezusowi i uwielbienie Ojcu!

Pragnę teraz, na zakończenie tego świadectwa, zaprosić Ciebie drogi czytelniku, do przyjęcia zbawienia przez osobistą wiarę w dzieło krzyża i w zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa. Wiemy, że tylko w Nim jest zbawienie i dlatego zapraszamy Go w sposób osobisty, żeby wszedł w nasze wnętrze i stał się naszym Panem, Życiem i osobistym Zbawicielem. Pomódl się więc do Niego:

Panie Jezu!

Wierzę w Ciebie! Wierzę, że mnie widzisz i słyszysz, bo mnie miłujesz. Staję przed Tobą ze wszystkimi moimi problemami, z moimi grzechami, z moją słabością, z moją chorobą duszy, z cierpieniami, chorobami ciała. Wszystko Tobie oddaję. Czynię to z ufnością, bo powiedziałeś: Nie zdrowi potrzebują lekarza, ale chorzy i źle się mający. Nie przyszedłem powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników. Przyjmij mnie i zbaw mnie od grzechu i od śmierci. Ty tylko masz moc zbawienia mnie. Chcę, abyś był moim Panem. Chcę Ci służyć z radością, ale jestem słaby i znów mogę upaść i stać się niewierny, ale wtedy chcę wrócić do Ciebie czym prędzej, bo wiem, że mi przebaczysz i pozwolisz zacząć od nowa. O Jezu! Dziękuję Ci za to, żeś mnie zbawił, że jesteś moim Zbawicielem. Bądź również moim Panem. Nie pozwól mi nigdy odłączyć się od Ciebie.
                                                                                                                   Amen.

Oto kładę dzisiaj przed Tobą życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo, wybieraj! I pamiętaj, człowieku, że kocham Ciebie nad życie po to, by pomóc ci codziennie od nowa wybierać życie i błogosławieństwo!
Jezus Chrystus (wczoraj ,dzisiaj i na wieki , ten sam)

Bo jeśli ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i uwierzysz w sercu swoim, że Bóg wzbudził go z martwych, zbawiony będziesz. Albowiem sercem wierzy się ku usprawiedliwieniu, a ustami wyznaje się ku zbawieniu. (List Św. Pawła do Rzymian 10; 9-10) Kto tedy wyzna, iż Jezus jest Synem Bożym, w tym mieszka Bóg, a on w Bogu.(1 List Św. Jana 4,15) A takie jest to świadectwo, że żywot wieczny dał nam Bóg, a żywot ten jest w Synu jego. Kto ma Syna, ma żywot; kto nie ma Syna Bożego, nie ma żywota. To napisałem wam, którzy wierzycie w imię Syna Bożego, abyście wiedzieli, że macie żywot wieczny.. (1 List Św. Jana 5,11-13) Tym zaś, którzy goprzyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię jego, (Ewangelia Św. Jana 1,12).


Słowo „zbawić” oznacza: (z grec.”sozo”)- uzdrawiać, ratować, wytrwać, czynić dobrze, zachować, ocalić od zagłady. To nie tylko uwolnienie od grzechów ale też od skutków grzechów !

Artur Piątkiewicz, 47 lat, Zielona Góra, 19.05.15



Świadectwo pokonania czerniaka. Opowieść Danusi.


Wiosną  2015 roku  stwierdzono  u  mnie  groźny  nowotwór-  czerniak.  Ta  choroba wystąpiła  dokładnie  w  czasie, gdy  miałam  silny   konflikt  emocjonalny  w  moim   wnętrzu.  Dotyczyło  to  sytuacji  z  pracy,  gdy  poczułam  się  potraktowana   nieuczciwie i  niesprawiedliwie.   Nie  było   to  aż  tak  ważne,  aby   przejmować się,  jednak  nie  dałam  rady,  nie potrafiłam zapanować  i   doszło  do  silnego  poczucia  splamienia  i  dezintegracji  wewnętrznej,  poczucia  ataku  na  integralność.  Czerniak  pochodził  od  diabła,  który  znalazł  dostęp  przez  mój  żal,  gorycz  i  złość. Pan  Bóg  nie  dał  mi  choroby,   ale  wiem,  że  On wszystko obraca ku dobremu, a więc i to doświadczenie wykorzystał dla  mojego  rozwoju.   A  najlepszy  rozwój  odbywa  się  za  pomocą  doświadczeń  i  musiałam  być  gotowa   na  przyjęcie doświadczeń.  I   zaczęłam  współpracować z Bogiem,  płakałam,  przepraszałam  za  mój  żal,  gorycz  i  złość.  Ta  choroba   bardzo  popchnęła  mnie  do  przodu  w  rozwoju.  Uświadomiłam  sobie,  że  aż  taki  żal, gorycz  i złość  w  tamtej sytuacji to nie przypadek,  wiele  kryło  się za tym.   Miałam  nie  do  końca  wyjęty  kolec  w  sercu  w  postaci  poczucia  bycia gorszą,  na  końcu,  mniej ważną. 
            Gdy  uderzono  w  ten  kolec,  nie  dałam  rady,  pozwoliłam  na  grzech  goryczy,  żalu,  złości  przez  poczucie  splamienia,  poczucie  gorszości.  Super   warunki  dla  choroby.    Podczas  choroby  zobaczyłam,   co  jest  kolcem  w  moim  sercu   i  że  to  grzech.  Dla  Boga  nie  ma  i  nigdy  nie  było  gorszej  Danusi. Nie  powinnam  tak  myśleć. I  nie  powinnam  mieć  złości  na  nikogo. Zostawić  Bogu  te  osoby.
            Ta  sytuacja   z  czerniakiem  pomogła  mi   w  opanowaniu  poczucia  bycia  na  końcu,  tą  najmniej  ważną,  przez  nikogo  nie  wybieraną  i  niesprawiedliwie  traktowaną, źle ocenianą.   Podczas  choroby   zobaczyłam,  jak   wiele  osób  przejmuje się  mną,  niektóre  płakały,  mnóstwo  ludzi  modliło  się  o  mnie,  koleżanka zrobiła post.

            Wiem,  że Pan  Bóg   mi  przebaczył.  Gdybym  nie  współpracowała z Bogiem,  nie  wiem,  co  by  było,  ale  myślę,  że  nic  dobrego.  Może  umarłabym,  może  choroba  trwałaby  znacznie dłużej  i  ze  skutkami  ubocznymi. Ale  współpracowałam z naszym  Panem i  cierpienie zostało  znacznie skrócone. Całe  leczenie  trwało  zaledwie  niecałe  trzy  miesiące od   przypuszczalnej diagnozy  i  przebiegało  w  takich  warunkach,  które  łagodziły  cierpienie.  Pierwsza  operacja  była  zaraz  po   wstępnej  przypuszczalnej   diagnozie.  Przebiegła  dobrze,  było  miło  na  bloku  operacyjnym,  żadnych komplikacji.  I  na  oddziale  bardzo  dobra  opieka.  Potem,  po  stwierdzeniu,  że  to  czerniak   było  oznaczenie  węzła  wartowniczego  w   Żarach,  co   miło  wspominam  z  uwagi  na  pozytywne  podejście do pacjenta.  Doktor  po  podaniu  izotopu  pozwolił wyjść  na  spacer,  aby  nie  nudzić  się  w  poczekalni.  Odczytywali  wynik po  ponad  godzinie. Wyszłam  na  spacer,   było   takie  cudowne  niebieskie  niebo,  które  uwielbiam.  I  przy  takim  niebie  dotarłam  tego   samego  dnia  do  szpitala  w   Sulechowie  na  drugą  operację.  Podczas  pierwszej  operacji  też   było  takie  czyste,  bardzo  niebieskie niebo.  Aż  trudno  uwierzyć,  bo  wtedy  był  marzec.  Gdy  czekałam  na  bloku,  miałam  okno  przed  oczami  i  zachwycałam   się.  I  druga  operacja  też z takim  niebem.  I  też  było  tam  miło - dobra opieka,  żadnych komplikacji. Pan  Bóg  wie,  że  tak  bardzo  lubię  niebieskie  niebo  i  dał  mi  to,  aby  było  mi  łatwiej  wszystko  znosić. I  było   dobrze  w  szpitalu,   super  warunki  i  opieka.  A  lepszych lekarzy  nigdzie bym  nie znalazła. Potem  liczne  wizyty w poradni  przyszpitalnej  i  też   za  każdym  razem  niebieskie niebo. Chociaż był tłum  oczekujących  ludzi,  nie  było  problemu dla mnie -  czas  szybko   biegł,  a  doktor  wnosił  coś  dobrego  przez  swoje pozytywne podejście do ludzi.  To  Pan Bóg   dał  mi   takie warunki   leczenia  i  dobrych  ludzi,  którzy  zajmowali się mną. Wtedy,  gdy  szukałam  właściwego lekarza,  dosłownie zostałam  zaprowadzona  do  doktora,  który  od  razu  rozpoznał,  co  to  może  być i  zajął  się  mną  najszybciej,  jak się dało.  I  jak  się  potem  okazało,  miał  rację.



Roman i anioły - cudowne świadectwo


Piszę to świadectwo, byście uwierzyli, że aniołowie istnieją i są tak realni, jak ludzie.


Rzecz zdarzyła się gdzieś na wiosnę roku 1995. Jako świeżo nawrócony chrześcijanin otrzymałem dar modlitwy na językach. Nie do końca ten dar rozumiałem. Miałem wątpliwości, czy aby wypowiadane przeze mnie dziwne słowa są na pewno z nieba, a nie jakimś moim bzdurnym wymysłem.
W owym czasie mój wujek zaproponował mi wspólny wyjazd z Zielonej Góry do jakiegoś miasteczka w południowych Niemczech. Nie pamiętam już o jakie miasteczko chodziło, ale to bez znaczenia. Jechał służbowo takim dużym wozem dostawczym, by odebrać towar do sklepu z dewocjonaliami. Chodziło mu po prostu o moje towarzystwo, by nie nudziło mi się za kierownicą, a jako znający język niemiecki, mogłem mu się po drodze przydać. Gdy wracaliśmy po niemieckiej stronie do polskiej granicy, a mieliśmy jeszcze jakieś 20 km, nagle przestał pracować silnik i po pewnej chwili staliśmy na środku ulicy. Skończyło się paliwo. Staliśmy na mało uczęszczanej drodze biegnącą przez środek lasu. Bardzo rzadko mijały nas jakiekolwiek samochody. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie mogła być jakaś stacja benzynowa. Do tego dochodził jeszcze jeden problem: potrzebowaliśmy nie benzyny lecz ropy… Zapowiadało się kilkugodzinne czekanie na niewiadomo co. Bo jaki niemiecki kierowca zatrzyma się widząc furgonetkę z polską rejestracją na odludnej ulicy w środku lasu. Mój wujek wysiadł załamany i próbował zatrzymywać przejeżdżające z rzadka wozy. Ja zostałem w szoferce i jedyne, co przyszło mi do głowy, to modlitwa, modlitwa na językach, którą przecież niedawno dostałem. Nie modliłem się dłużej niż minutę, gdy nagle minął nas osobowy samochód i zatrzymał się przed nami. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w wieku około lat 30-stu i pytają się, co się stało. Dziwne  jest, że nie tylko nie pamiętam ich twarzy, ale nawet nie pamiętam w jakim języku z nami rozmawialiśmy. Chyba po polsku, bo pamiętam, że wujek, który niemieckiego nie zna, coś do nich mówił. Oni spytali się ile ropy potrzebujemy. My im na to, że tyle by chociaż dojechać do granicy, bo tam już damy sobie rady, więc około 10 litrów byłoby super. Na to jeden z nich jakby trochę w pośpiechu otworzył bagażnik i wyciągnął z niego 10-cio litrowy kanister z ropą i wręczył mojemu wujkowi. Gestem dał do zrozumienia, że nie chce żadnej zapłaty, że to drobnostka i że muszą jechać dalej. Szybko wsiedli do wozu i odjechali. Wszystko trwało może minutę. Staliśmy jak osłupiali. Pamiętam tylko, jak wujek powiedział: „To Boża opatrzność”.
Wtedy poznałem moc modlitwy na językach. No i jak tu nie wierzyć w istnienie aniołów? 



Roman


Świadectwo uzdrowienia i uwolnienia Małgosi

W tym roku uświadomiłam sobie jak wiele On dla mnie uczynił. Weszłam z Jezusem w dialog. Pan w Duchu Świętym wtargnął do mojego życia jak tajfun. Nie była to jednak inwazja. Dokonał tego, kiedy wyznałam szeptem „Panie, jestem Twoja, czyń co chcesz”. Przemienił moje życie według swojego cudownego porządku. Pokazał gdzie jestem, odarł rzeczywistość ze złudzeń, tak do bólu – pokazał wszystko bez technicoloru, bez retuszu. Zabolało. Trzymając mnie za rękę przeprowadził przez trudny moment uświadomienia sobie kim jestem. W swoim proroctwie pokazał obietnice dla mojego życia, które przyjęłam z pokorą i radością. Odarł mnie ze zgnilizny tego świata uwalniając od demonów, uzdrowił moje ciało z chorób i pobłogosławił swoją łaską. 

Szarpały mną demony grożąc, że raczej mnie uduszą niż opuszczą, moje kości łamały się od fizycznego bólu lecz to było do zniesienia. Najtrudniejsza dla mnie była „operacja” serca, podczas której ono dosłownie eksplodowało. Pan jednak dał narkozę – swoją obecność. Teraz w środku panuje cisza. Tylko w tej ciszy mogłam usłyszeć delikatny i ciepły głos Ducha Świętego. I to właśnie ten głos poszerza moje serce na tych, którzy jak ja dotychczas próbują go zagłuszać substytutami. Duch Święty jest płochliwy jak gołębica i dzisiaj wiem, że muszę stąpać ostrożnie, aby przestraszona nie odleciała. W praktyce to oznacza znoszenie ludzi, którzy mnie drażnią, zachęcanie tych, którzy mnie zniechęcają, bezwzględne otwieranie serca i tym samym narażanie się na przykrości. Jednak nagroda za ten drobny dyskomfort jest nieporównywalnie wielka. 

Kiedy Pan przychodzi, wszelkie trudności są małe - a bzdury życia szare. Dziękuję Bogu, że zaopatrzył mnie w takie cechy charakteru, z którymi jest mi łatwiej dla niego pracować. Poznaję Jego rozmaite imiona, bo objawia mi się jako Ten, który jest ze mną, Lekarz, Zaopatrzyciel, Spokój, Chwała, Miłość, Błogosławieństwo i Łaska.

Dziękuję Eli, że miała ogromny wkład w to, że przeszłam pomyślnie tę drogę. Kwiecień 2014 roku.


Świadectwo uzdrowienia Doroty

            Niedawno miałam bardzo mocne bóle w dolnej części brzucha – podobne do bólów porodowych. Męczyłam się całą noc, a nad ranem udałam się do lekarza. Doktor zrobił mi USG i stwierdził guza 7,5 cm na lewym jajniku. Ta zmiana miała być natychmiast zoperowana, toteż za około godziny później znalazłam się w szpitalu. Położono mnie w pokoju czteroosobowym, w którym byłam sama. Tam ponownie zrobiono mi USG i potwierdzono diagnozę. Szykowano mnie do operacji, mocny ból nadal mnie trapił, z oczu płynęły łzy, ale w sercu czułam nadprzyrodzony pokój. Nagle ordynator zadecydował, że operację przełożą na następny dzień, a dziś dadzą mi bardzo silny lek przeciwbólowy. Po tym leku czułam się jak po narkotyku – ból się zmniejszył, ale zaczęłam wymiotować. Przy moim łóżku stała moja najbliższa rodzina. Byli bardzo zaniepokojeni ( wręcz przerażeni ) moim stanem i wyglądem. 

Ten pierwszy dzień w szpitalu był dla mnie czasem ogromnego cierpienia. W nocy zapadałam w sen, budząc się co chwile. Wypełniona byłam modlitwą do mego Boga i wciąż wzywałam imienia Jezusa. Nakazywałam, aby ta zmiana uschła w Jego imieniu i ogłaszałam Słowo Boże nad swym ciałem – głównie wersety z Ks. Izajasza 51. Nad ranem usnęłam głębokim snem. 

Gdy się rano obudziłam, nie czułam żadnego bólu, wszelkie dolegliwości ustały, odczuwałam tylko głód. Na pytanie lekarza „jak się pani czuje?” odpowiedziałam, że bardzo dobrze. Zrobiono mi kolejne badanie USG. Dzień wcześniej trzech lekarzy widziało guza na mym jajniku. W ponownym badaniu moje jajniki były czyste, bez żadnej zmiany, ani śladu po niej! Bogu niech płynie chwała! Dwóch doktorów zaniemówiło i powtarzali w kółko „to niemożliwe, to niemożliwe….” Byli bardzo zadziwieni. Sami wyrazili zdanie: „pani została cudownie uzdrowiona!” 

Trzymali mnie szpitalu jeszcze trzy dni. Cały czas byłam sama na sali. Miałam swobodę modlitwy, śpiewania dla Pana Jezusa, rozkoszowania się Jego Słowem! Wyspałam się za wszystkie czasy, otrzymałam sporą dawkę  miłości podczas odwiedzin mojej rodziny (męża, córek, brata i mamy). Miałam czas na czytanie wartościowych chrześcijańskich książek (polecam jedną z nich pt. „Proroczy wystawiennik”). Salę obok leżała moja koleżanka, była po operacji. Zaglądała do mnie i mówiła, że chodząc po holu słyszała, jak lekarze omawiają mój przypadek nie umiejąc sobie racjonalnie tego wytłumaczyć, kończyli rozmowę zdaniem: „to istny cud!”. Miałam możliwości opowiedzieć jej o moim cudownym Bogu i o Jego łasce dla mnie. Słuchała mnie z uwagą. Wierzę ,że to nie koniec naszych kontaktów.

Po czterech dniach wyszłam ze szpitala. Moje wyniki były fantastyczne, a kolejne USG potwierdziło nieobecność żadnego guza! Za wszystko oddaję chwałę jedynemu, prawdziwemu, wiernemu Bogu Ojcu, Jezusowi Chrystusowi, Duchowi Świętemu! On czyni rzeczy wielkie, dziwne i zaskakujące! On zsyła zgubę na mocarza i zagładę sprowadza na twierdzę (Ks. Amosa 5:8). Nie wiedziałam, że szpital może stać się dla mnie miejscem odpoczynku i czasem obfitej obecności Ojca i niesamowitej relacji z Jego Słowem przez Ducha Świętego! Jemu niech płynie chwała!

Dorota z Polkowic


Świadectwo Bożej interwencji

Byłam na Konferencji Chrześcijańskiego Przebudzenia w Kutnie, po raz pierwszy brałam udział w takim wydarzeniu i jestem pod dużym wrażeniem choć byłam tylko jeden dzień.

Pojechałam tam głównie dlatego , że wcześniej miałam przyjemność rozmawiać telefonicznie z Elą Stawnicką-Zwiahel która powiedziała mi o tym ze będzie prowadziła posługę uwolnienia. Wiedziałam że bardzo potrzebuję takiej pomocy, ponieważ wcześniej w moim życiu sprawy układały się tak jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, byłam już bardzo zmęczona tą sytuacją tym bardziej ze trwało to przez wiele lat. Weszłam do pokoju, gdzie poza Elą usługiwały jeszcze dwie kobiety.

Chcę powiedzieć że mam wiele szacunku i uznania dla nich wszystkich za to z jakim oddaniem walczyły o mnie. A także chcę się podzielić tym co stało się potem, ponieważ dla mnie to niewątpliwy cud. Otóż wiele miesięcy wcześniej złożyłam do Gminy wniosek o umorzenie zaległości w podatku od nieruchomości, która to zaległość powstała na skutek mojej bardzo trudnej sytuacji finansowej. Moja sytuacja obecna jest trochę lepsza, jednak nie na tyle abym mogła spłacić zaległości. Mogę jedynie jakoś radzić sobie z bieżącymi zobowiązaniami. Wydanie decyzji w sprawie umorzenia bardzo się odwlekała i tak naprawdę nie dawano mi wielkich nadziei na to że mogę liczyć na całkowite umorzenie. Ponieważ sprawa była już u komornika to wydawało się że ze względu na politykę prowadzoną w kwestiach finansowych i szukanie korzyści przez urzędy będzie wielkim szczęściem jeśli moja sprawa zostanie wycofana z postępowania komorniczego a płatność rozłożona na raty. Na Konferencji byłam w piątek. Wróciłam do domu a w poniedziałek dostałam telefon z Gminy, że nie odebrałam decyzji przesłanej listem poleconym(nie wiem jak to się stało) w każdym razie miła pani poinformowała mnie, że cała zaległa kwota podatku została umorzona a była to kwota ponad 5000 PLN.



Tak działa Bóg. Wyznałam swoje grzechy, wyznałam swoimi ustami że wybaczam tym którzy mnie skrzywdzili. Oddałam to wszystko Bogu a On, najlepszy Ojciec rozwiązał mój problem. Od tego rozwiązania tak wiele zależało. Otrzymałam jeszcze coś bardzo cennego a mianowicie nadzieję na to że jeśli pozwolę Bogu zająć się swoimi sprawami a On jest przecież Bogiem cudów, to również inne trudne sprawy które są jeszcze przede mną zostaną rozwiązane pomyślnie. Trudno mi to wyrazić słowami ale od tamtego momentu wyraźnie coś się we mnie zmieniło, coś co pozwala mi nareszcie z optymizmem patrzeć w przyszłość, bo tak wcześniej nie było. Ma to dla mnie nieocenioną wartość. I choć wiem że przede mną jeszcze sporo pracy to ta nowa nadzieja daje mi siłę. Chcę serdecznie podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tego że ta konferencja mogła się odbyć. Dziękuję za wykłady i warsztaty.

Małgorzata 



Świadectwo spotkania Asi z Aniołem 



Kochana Elu. Tak jak pisałam, Bóg zabrał się do kolejnego etapu oczyszczania mnie i zaczął dokopywać się do jakiegoś korzenia. Co prawda ja spodziewałam się, że to, co zaczął 3 tygodnie temu to siach i skończy, a tymczasem mam wrażenie, że coś przewalczył i jest stanowczo do przodu, ale jeszcze niezupełnie skończyliśmy... ale po kolei. Ja chyba chcę Ci dokładniej tę historię opowiedzieć :)
Najpierw miałam we śnie bardzo krótki obraz/migawkę własnego uwolnienia os duchów nieczystych, w którym nie mogłam się przebić - jakby coś się zaczęło, ale nie mogło dojść do skutku. Potem, rano, zaczęło się od tego,  że Bóg przysłał do mnie anioła! 

Widziałam zarys jego sylwetki, fragment kolorowej szaty i kawałek dłoni, ale słyszałam szelest szaty (a może wielu szat - nie jestem w stanie powiedzieć, ale mam takie wrażenie, że mogło być ich więcej), słyszałam to, że mnie błogosławił (chociaż nie rozumiałam, co mówił), i czułam jego dłoń na moim czole. Kiedy otworzyłam oko ;) zobaczyłam właśnie fragment jego dłoni, ale wtedy przesunął ją niżej, na moje oczy. Miałam wrażenie, że się przy tym ciepło uśmiechał (chociaż nie widziałam jego twarzy). Wtedy tego nie potrafiłam tak dokładnie opisać, ale teraz jak o tym myślę, to jest we mnie oczekiwanie więcej - tak jakby wtedy "powiedział" tym gestem i uśmiechem "Wiem... ale jeszcze nie."
Na koniec poczułam jak przeciął coś w duchu, we mnie - poczułam to w brzuchu, w dół - siach, jak mieczem/światłem. Diabeł potem wierzgał i mocno atakował moje myśli usiłując przekonać mnie, że to on "podszył się pod anioła światłości" i że to wszystko ściema i kłamstwo i jego tryiumf. Teraz tak sobie myślę, że może właśnie dlatego ten anioł nie był wcale ogromny i świetlisty. Był dość niski i był kolorowy i "ciepły". Pamiętam, że byłam tym zaskoczona - nie pasował do mojego stereotypowego obrazu anioła - ale jednocześnie w trakcie byłam przekonana, że to, co się dzieje jest dobre.


Potem tego samego dnia i w następne w pierwszym tygodniu postu Bóg walczył o mnie, wydobywał na światło i uzdrawiał rzeczy, uwalniał i wyrzucał to, co nie było od Niego. Widzę różnicę. W piątek oczekiwałam, że zakończy sprawę i się z Nim naszarpałam o to trochę. Byłam sfrustrowana bo oczekiwałam wyraźnego sygnału ostatecznego wykopania korzenia i wypełnienia się obietnicy o obfitym deszczu, a tymczasem nic takiego się nie stało. Przez następne dwa tygodnie postu było trudno i zdawało się, że nic się nie dzieje. Ale wierzę, że Bóg coś we mnie i w tym czasie przepracował. Ostatnio buduje moją świadomość tego, że naprawdę jest moim Ukochanym i Obrońcą. I mam poczucie, że obiecuje mi teraz, że wszystko to, co ukryte, te miejsca, w których diabeł myślał, że się zabunkruje i będzie dalej miał "strefy wpływu" zostanie ujawnione i wysprzątane i że przemienia moje myślenie i wprowadza mnie w nowe miejsce, w którym głębiej będę znała Jego serce, więcej będę widziała i będę umiała o wiele jaśniej i śmielej rozpoznawać i rozeznawać, i odważniej stawać w wierze. Wreszcie chyba po kilku tygodniach dotarłam do miejsca swoistej "kapitulacji", w której powiedziałam "Okej, nie ciągnę i nie irytuję się. Nie będę odrabiać tej lekcji na siłę jak najszybciej. Niech zajmie tyle czasu ile ma zająć" Chociaż nie jest to dla mnie łatwe... Przez ostatni rok/półtora tak dużo i tak szybko się u mnie zmieniło, tak wiele się nauczyłam, i w tak wiele nowych rzeczy mnie Bóg wprowadził, że tak bym chciała biec i biec, nie zwalniać. :) Chociaż z drugiej strony... chętnie ułożyłam bym się w Jego cieniu, żeby odpocząć. Pieśń nad Pieśniami i "Żar miłości do Jezusa" Mike'a Bickle ostatnio też na tapecie.

P.S
Czytam to i uświadomiłam sobie, że jeszcze pominęłam coś - w poniedziałek, pierwszego dnia po zakończeniu postu wyraźnie było mi po tych 3 tygodniach zmagań po raz pierwszy o wiele łatwiej modlić się i uwielbiać - po raz pierwszy od 3 tygodni znów tańczyłam i stawałam śmiało i radośnie w modlitwie o innych. Biorę to też za sygnał tego, że jakiś przełom nastąpił. Nie do końca chyba jeszcze to rozumiem jaki, ale coś się zadziało.

Asia



Świadectwo mojego nawrócenia - Ela Stawnicka - Zwiahel

Co to znaczy być prawdziwym filozofem? Odejście od drzewa poznania ku drzewu życia


Ela - drzewo poznania


Kiedy sięgam pamięcią w przeszłość widzę swoje życie jako przeżywanie wszystkiego z wrażliwością, która była dla mnie trudna i bolesna. Próbowałam rozumieć to wszystko, w czym uczestniczyłam. Próbowałam rozumieć siebie i dziwny świat wokół mnie. Byłam bardzo emocjonalna i sądziłam, że mogę rozumem i myśleniem okiełznać ten żywioł. Żyłam w małomiasteczkowej atmosferze, gdzie dominowała typowa polska mentalność oparta na duchowości katolickiej. Czułam jak odbiegam od tego klimatu i nie pasuję do tego wszystkiego, co mocno definiowało ową mentalność. Czułam się w tym środowisku dość obco, prawie jak dziwoląg w zestawieniu z tym, co nosiłam w sercu. A nosiłam w nim marzenia, które większość określiłaby idealizmem życiowym, snami o nierealności.        

Wybrałam studia filozoficzne z dwojakiego względu. Po pierwsze byłam uzdolniona pisarko i bliższe były mi nauki humanistyczne niż ścisłe – matematyczno-fizyczne. Po drugie, sądziłam, że filozofia pomoże mi zrozumieć świat, ludzi i siebie i w ten sposób uporządkuje moje myślenie, a jednocześnie odpowie mi na pytania fundamentalne, które zadawałam sobie. W moim oczekiwaniu filozofia miała dać mi pewność, jasny obraz rzeczy oraz harmonię ducha. 


Tymczasem studia filozoficzne zburzyły co prawda „stare wartości” i wprowadziły mnie w wymiar wielu możliwości myślenia o tym samym, ale pogłębiło to tylko moją niepewność odnośnie prawdy i wprowadziło w relatywizm poznawczy. Byłam rozbita i bliska nerwicy egzystencjalnej. Zagubiona wśród wyłaniających się alternatyw.
            
Odeszłam od tradycyjnej wiary ojców i szukałam własnej drogi. Filozofia okazała się studnią bez dna – im bardziej rozmyślałam i na serio przeżywałam Sokratesa, Platona, Locka, Spinozę, Kanta i Hegla wraz z Heideggerem i Jungiem tym bardziej spadałam w niewiarę, którą filozofia nazwała uczenie sceptycyzmem traktując ją jako cnotę i wyznacznik rozumności. Sceptycyzm rozbijał skutecznie wiarę w jakąś pewność i unicestwiał „krytyką” wszystkie świętości. Bo żadna z tych filozofii nie dawała odpowiedzi na pytania fundamentalne w taki sposób, by dusza mogła  odpocząć, a nie dalej gnać od pytania do odpowiedzi, która za moment okazywała się być podważana przez kolejne rozważania i pytania.. Mój mózg ciągle pracował i rozwiązywał problematy, co pochłaniało dużo mojej życiowej energii.
            Humanizm odcisnął kolejne mocne piętno na moim światopoglądzie. Czym jest humanizm? Ano jest to sposób myślenia, który usadawia człowieka w centrum czyniąc go bogiem, owym najwyższym kryterium poznania, wolności i wartości. Staje się on centralnym punktem odniesienia, co buduje jego niezależność, pychę i poczucia wartości opartą na jego zdolnościach i mocach. Humanizm usuwa Boga w imię wolności człowieka. Preferuje nie tylko „przesadny optymizm” odnośnie człowieka, ale zdecydowanie coś więcej – jego ubóstwienie, wyrażone w myśli Empedoklesa, greckiego starożytnego filozofa, „człowiek jest miara wszechrzeczy”.
           W takim stanie ducha i umysłu, poszukując ciągle swojej drogi znalazł mnie Bóg.  Pracowałam na uczelni WSP w Zielonej Górze nauczając studentów filozofii, która (teraz zdaję sobie z tego sprawę) zakorzeniona w greckiej racjonalności czerpała wyłącznie z drzewa poznania. Filozofia grecka wyrosła z buntu przeciwko bogom i próbowała ubóstwić rozum jako ostateczną miarę poznania i odniesienia. Moja dusza była spragniona czegoś innego. Marzyłam o wielkiej miłości, ale przybierałam pozę niezależnej i wyemancypowanej kobiety. Pisałam doktorat. Samotnie wychowywałam córeczkę. Starałam się być dobra i pozytywna, ale cała zraniona głębia mojej duszy powodowała jakiś rodzaj rozdwojenia i nieprawdy pomiędzy tym, co na zewnątrz pokazywałam a wnętrzem, które „płakało” i było niepocieszone. 


            Kiedy więc zostałam „namierzona” przez Boga i grupa studentów chrześcijan trafiła na moje zajęcia z filozofii wieczorową porą w lutym 1993r. byłam w miejscu zmagania oraz lęków przed czekającą mnie obroną doktoratu, ze światopoglądem buntowniczki wobec religii, w jakiej wyrosłam, a która dawała zakazy i nakazy, a zabijała radość życia i wolność. Także byłam w opozycji przeciwko Bogu, jakiego ta religijność reprezentowała, sztywnemu i surowemu z „karzącym” palcem. Zdystansowałam się do Niego i zajęłam wygodną postawę agnostyczki, która mówiła „nawet jeśli Bóg istnieje to jest niepoznawalny, nic o Nim nie można orzec, jest poza granicami ludzkiej (mojej) zdolności poznawania. ” Byłam de facto zagubiona i nie znałam drogi, którą miałabym dalej podążać w życiu. Idealizm filozoficzny (np. Platon) obiecywał, co prawda wizję świata wyższego, idealnego, ale doświadczenie go było niczym innym jak tylko wejściem w kolejny świat abstrakcji i idei, a więc li tylko sferą „suchych” myśli, tak przeciwnej żywym poruszeniom ducha i potęgującą poczucie samotności. Pozostało tylko „żyć albo poetycko, albo religijnie, gdyż inaczej żyje się głupio”(jak wyraził to Dostojewski), a ja doszłam do kresu obu stylów życia.
            Owoce z drzewa poznania (mądrość filozofów, jakich studiowałam) były rozczarowujące dla mnie, ale dawały pracę, gdyż jako pracownik naukowo-dydaktyczny żyłam z nauczania filozofii , w której zaczęłam „podejrzewać” nędzę duchową polegającą na pysze człowieka  próbującego w sobie znaleźć możliwość odpowiedzi na wszelkie pytania.(E. Levinas).

            W lutym 1993 r., w scenerii akademickiej, w sali wykładowej, gdzie odbywało się spotkanie  CHSA (Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Akademickiego) i gdzie trafiłam, wydawałoby się, całkiem przypadkowo, usłyszałam Ewangelię – Dobrą Nowinę o zbawieniu, o miłości Boga do mnie objawionej w Jezusie Chrystusie. W jednej chwili zrozumiałam czym było moje życie bez relacji z żywym Bogiem, jaka pustka była w moim sercu i jak bardzo potrzebuję Jego Miłości. Odpowiadając Bogu na Jego cierpliwe mnie szukanie, na Jego miłość, która przez całe życie mnie przyzywała poczułam jakbym znalazła się w Jego ramionach.

            Prosta modlitwa wiary w Jezusa Chrystusa i Jego śmierć w zamian za mnie, za moje grzechy i winy (co do których już nie miałam złudzeń, że one one oddzielały mnie od Boga i sprawiały problemy w moim życiu) oraz Jego zmartwychwstanie, odmieniła całe moje życie. Świadoma decyzja odnośnie Jezusa Chrystusa oraz zaproszenie Go do mojego serca, by stał się centrum, Panem mojego życia i zasiadł na tym miejscu, gdzie wcześniej dominowało moje ego, to był początek mojego życia duchowego. To był początek życia w Nim i z Nim, życia wiary, gdzie Jezus Chrystus stał się rzeczywistą Drogą, Prawdą i Życiem.

            Efekt tej modlitwy był natychmiastowy. Moje serce wypełnił pokój, o jakim latami marzyłam i walczyłam, radość oraz miłość, które sprawiały, że zachowywałam się jak zakochana kobieta. Musiało to być na tyle widoczne, że kolejne osoby spotkane w następnych dniach zadały mi to samo pytanie: Czy jestem w kimś zakochana? Coraz bardziej uświadamiałam się cud spotkania z Jezusem Chrystusem i zmiany, jakie zaszły we mnie wskutek tego spotkania. Zaczęłam sobie przypominać sytuacje, gdzie Bóg „zagadywał” do mnie, dawał znaki, próbował zwrócić moją uwagę na Niego, a ja byłam jak „zaczarowana” - ślepa i głucha, poszukująca a niewidząca znaków z nieba. Taki jest stan człowieka po upadku. Teraz byłam odnaleziona i zbawiona – łaską, przez wiarę. Bez żadnych moich zasług, ani wysiłków, abym się nie chlubiła sobą i nie „pompowała” swojego ego, które przez lata było karmione owocami fałszywego poznania siebie, świata i życia. To czym karmił mnie egocentryczny humanizm (jako filozofia człowieka po upadku). W tym poznaniu miała swój udział filozofia, która szukała prawdy, lecz się z nią dramatycznie rozmijała.

Ela - drzewo życia
Wewnętrzny pokój i radość to były pierwsze owoce życia w Duchu. Nie wypracowałam ich sobie, nie zdobyłam ich samodyscypliną, treningiem duchowym, czy pozytywnym myśleniem.
Pojawiły się z chwilą, gdy podłączyłam się przez wiarę z moim życiodajnym Zbawcą i Dawcą Życia. Trwają do dnia dzisiejszego niezmiennie, nawet gdy przeżywam trudniejsze chwile i przechodzę przez doliny swojego życia. Ten pokój Boży, który „ przewyższa wszelkie poznanie strzeże mojego serca i moich myśli.” I on sprawia, że żyję dosłownie bezstresowo, wbrew okolicznościom, które nie są w stanie zabrać mi go, ponieważ mam głęboką ufność, że mój Bóg cudownie obraca każde trudne doświadczenie w niezwykłe dobro. A więc zawsze spodziewam się dobra i opieram swą ufność na dobrym Bogu, który jest moim niespotykanie dobrym Ojcem wykazującym swoją troskę i staranie o swoją ukochaną córkę. Odkrycie swojej nowej tożsamości jako dziecka samego potężnego Boga i Jego bezwarunkowej, niepojętej wprost miłości i ulubienia w stosunku do mnie dało mi nową perspektywę życia – szeroką perspektywę możliwości, jakie mam jako dziedziczka Króla królów. Ta perspektywa synostwa dała mi odwagę bycia, szlachetność i wspaniałomyślność wobec ludzi „osieroconych”, którzy walczą o byt, często posługując się nieprawością i przyziemnymi sposobami próbując zdobyć dobra materialne, pozycję społeczną, znaczenie, wartość.

            Zrozumiałam istotę ducha sierocego i w związku z tym zabiegi i starania wokół siebie i  swojego życia jako rodzaj zabezpieczenia przed niepewnością losu, niewiadomą przyszłości. Mogłam to zobaczyć dopiero wtedy kiedy sama zostałam z tego wyrwana i znalazłam się w Jego rzeczywistości, w domu Ojca, który znalazłam w sercu zakotwiczonym w Jego miłości.  Odkrywam to raz za razem w miarę swojego dojrzewania w relacji z moim Bogiem. Jego łaskawość, piękno, wierność i żarliwa, pełna pasji miłość do ludzi, a do mnie w szczególności zachwycają mnie. Nie są to żadne kategorie filozoficzno-teologiczne, ale żywe doświadczenie Jego obecności w moim osobistym życiu – poruszenia, wrażenia, Słowa, które ożywają i stają się żywe i życiodajne, gdy łączę je z żywą wiarą serca. Przynoszą zmianę sytuacji, cudowne interwencje tam, gdzie jest obiektywny impas i niemożność, uzdrowienie tam, gdzie pojawia się choroba duszy czy ciała. Jestem w sednie rzeczy ponadnaturalnych i poświadczam, że „czego oko nie widziało i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy go miłują.”

            Takiego chrześcijaństwa doświadczam pisząc życiem swoje „dzieje apostolskie” - jako moją historię życia -  już nie mojego małego egocentrycznego, pozamykanego w sferze ograniczonego umysłu, świata, ale życia połączonego z wielkim, nieograniczonym Bogiem cudów. Ona sprawia, że stało się ono cudowne, pnie się w górę, jest zakotwiczone w wieczności, a jednocześnie jest tu i teraz – pełne przygód „nie z tej ziemi”, choć właśnie tu, w czasie, który został mi podarowany przez Pana czasu i wieczności.

            To, czego nie dała mi filozofia dała mi osoba - wspaniały Bóg i człowiek jednocześnie, który zapytany przez Piłata o prawdę wskazał na siebie jako nosiciela Prawdy. Chrystus stał się moją filozofią i moją mądrością. Nie oznaczało to, abym przestała używać rozumu. Wręcz przeciwnie – rozum został przywrócony do dawnej (przed upadkiem) pozycji, a mianowicie stał się poddany Duchowi Świętemu, który zamieszkał w moim duchu, kiedy oddałam swoje życie Jezusowi (narodziłam się na nowo z Ducha Bożego). To było rewelacyjne „przeszeregowanie”. Z pozycji dominanta i niezależnego i samowolnego „władcy” rozum stał się tym, który słucha Kogoś wyższego od siebie – Boga mądrości i odbierając od Niego objawienia, kierowany przez Ducha Św. I Boże Słowo, zaczął być sługą Boga i podążać za Jego światłem. Biblia, którą wcześniej czytałam z pozycji krytycznego i niezależnego umysłu otworzyła się przede mną – wychodziły z niej słowa miłości Boga do mnie, które wpadały do mojego serca „rozbrajając” je z zasłon i obron, które stosowałam celem chronienia siebie przed kolejnymi zranieniami. Z książki czytanej tak jak literatura, której mój naturalny rozum de facto nie pojmował, Biblia stała „listem miłosnym” pisanym bezpośrednio do mnie, który karmił mojego ducha, bo był Słowem życia, które nie było wiedzą intelektualną, lecz przemawiało do mych głębin, istnienie których niegdyś zaledwie przeczuwałam.
          
        Przesunięcie z pozycji dominacji rozumu i emocji, które prowadziły mnie w dotychczasowym życiu na pozycję dominacji Ducha, który stał się władztwem Jezusa Chrystusa w moim życiu zmieniło cały dawny system myślenia, mówienia i zachowania. System egocentryczny ustąpił miejsca realności Jezusa Chrystusa jako Pana, któremu zaufałam z całego mojego serca . Stał się systemem Bogo i Chrystuso-centrycznym. To oznaczało, że uznałam prymat Słowa Bożego i zaczęłam przemieniać swoje myśli na Jego sposób myślenia, wedle Jego Słowa. A Słowa Boże burzyły „moje” stare, oswojone i w większości „chore”, kłamliwe systemy przekonań zbudowane na zranieniach mojej duszy, która  ucierpiała w trakcie „starego”(grzesznego) stylu życia. To burzenie starego było pierwotnie bolesne, ale okazywało się, że każda prawda i stawanie w niej przynosiło wolność ode mnie samej (tej kobiety „wyemancypowanej” a jakże niewolnej w swym myśleniu ukształtowanym przez system humanistycznej i relatywistycznej edukacji mamiącej fikcjami wolności). Moje wnętrze „prześwietlane” prawdą Słowa doświadczało coraz większej przestrzeni, w której Duch Boży dotykał się ran przeszłości – uzdrawiał je przez dotyk miłości Lekarza dusz ludzkich.
            Moje nawrócenie zapoczątkowało szereg zmian, które nazwałabym krótko przejściem od drzewa poznania, a podłączeniem pod drzewo życia, jako źródła żywej duchowości czerpiącej swoją moc i miłość oraz inspiracje z Ducha Bożego, który był jednocześnie Duchem Chrystusa.
            Pierwszym widocznym „objawem” było stopniowe uwolnienie mnie od lęków i strachów, które „grasowały” gdzieś w mojej podświadomości. Nie zdawałam sobie z nich sprawy, ponieważ stosowałam racjonalizację, by nie dopuścić ich demonicznego wpływ na moją świadomość. Ale one tam były i okradały mnie z radości życia oraz powstrzymywały przed rozwojem. Dopiero Duch Boży badający głębokości ducha ludzkiego uświadomił mi stan mojego serca. Tuż po przeżyciu „nowego narodzenia”w wyniku spotkania się z Jezusem na uczelni, gdy ledwie uczyłam się relacji z Nim pojawiła się wyraźna i mocna myśl: „Zabieram ci serce zająca a daję ci serce lwa”. To, co usłyszałam nie pochodziło ze mnie. Wręcz przeciwnie, było dla mnie upokarzające i trudne do przyjęcia, bo ciągle okłamywałam siebie, że jestem dzielna i świetnie sobie radzę. Dopiero uczyłam się funkcjonować w sferze duchowej i rozpoznawać Boże prowadzenie. Czytałam w księdze życia – Biblii - „W Jezusie objawiła się prawda i łaska”. Prawda o sobie, choć niełatwa, przyniosła łaskę ku przemianie mnie- z osoby lękliwej w odważną. Był to kolejny owoc z drzewa życia.  Owa zmiana w moim wnętrzu dokonała się nie na drodze „pracy nad sobą”, ale mocą Ducha Świętego, któremu się poddałam w tym, co pokazał mi jako miejsca zranień, odrzucenia, itp., na których bazowały strachy i lęki. Zaczęłam podejmować wyzwania życia czerpiąc swoją siłę z Ducha mocy, miłości i zdrowego rozsądku.
            Kolejnym wymiernym owocem mojej duchowej przemiany jest nowa i głębsza jakość relacji z ludźmi. Im bardziej zdrowiałam wewnętrznie i byłam napełniona Bogiem tym relacje z ludźmi stawały się mniej kanciaste, mniej skłonne do reakcji zranienia, urazy czy wycofania coraz prawdziwsze. Jego miłość rozlana w moim sercu wylewała się na innych. Tworzyło to przestrzeń  życiodajną, miłą, bezpieczną i budującą, co sprawiało, że ludzie wyczuwając ową atmosferę otwierali swoje serca, stawali się sobą – bez ochron i maskowań. Rozmowy z ludźmi stawały się „leczące” dla nich, co otworzyło nową moją pasję – pomaganie ludziom z problemami zranionej duszy – czyli terapię w oparciu o biblijną perspektywę bazującą na koncepcji współzależności ducha, duszy i ciała. Doświadczyłam tego, co Martin Buber (żydowski filozof dialogu) wyraził w zdaniu: „człowiek, którego Ja znalazło w Bogu swoje Ty znajduje drugiego człowieka jako Ty.”

            Stałam się „ludziolubem” znajdując klucz do serc ludzi poprzez miłość, którą byłam napełniana. I znowu nie był to efekt skończonych studiów psychologicznych oraz wiedzy czysto akademickiej o człowieku (choć filozofia człowieka była moją ulubioną dziedziną i mój doktorat dotyczył pogranicza filozofii i psychiatrii – Antoniego Kępińskiego), ale relacji z żywym Bogiem, który działał we mnie zmieniając mnie na swój obraz. Dalej tworzymy wspólną historię – gdzie już nie ma samotnego ja błąkającego się po manowcach życia, bez azymutu wieczności i sensu życia, lecz gdzie już razem mój Oblubieniec i ja, złączeni w świętym romansie, tocząc wiele bitew o życie swoje i innych, dojrzewam do momentu spotkania się z Nim twarzą w twarz. Mądrość rozwija się nie poprzez przyrost wiedzy, (tego, co w głowie,) ale poprzez rozwój ducha (serca), który wzrasta w miłości Boga i człowieka. Oto moja nowa i żywa filozofia życia.

P.S. 
Przedefiniowałam znaczenie filozofii. Zgadzam się, że jest to umiłowanie mądrości...Zasadnicze pytanie brzmi jednak: Jakiej mądrości? Czy tej samowolnej, niezależnej, polegającej na ludzkim rozumie jako na ostatecznym źródle? Czy mądrość ma wyższe, osobowe źródło? Wierzę, że Źródłem prawdziwej mądrości jest Bóg i Jezus Chrystus, w którym zdeponowane są wszystkie skarby mądrości i poznania. Ta mądrość udzielana jest przez Ducha świętego tylko tym, którzy doszli do swych ludzkich granic (np. granic rozumu) i uznali władztwo Boga i Jego Syna w swoim życiu. Przeto dostępują zrozumienia wyższej (duchowej) rzeczywistości oraz otrzymują mądrość, "który z góry zstępuje". Nie jest to wiedza i mądrość przyziemna i demoniczna w swojej istocie, gdyż już nie czerpie z drzewa poznania, którego owoce okazały się definitywnie zgubne dla rodzaje ludzkiego. Drzewo poznania stało się obiektem skutecznego kuszenia przeciwnika człowieka. Drzewo życia symbolizuje Jezusa Chrystusa, który jest prawdziwym Królem Życia. Jest On zaprzeczeniem mądrości filozofów greckich i ich następców, którzy co prawda mądrości poszukiwali, ale w swej pysznej arogancji nie ugięli kolan swych przed Dawcą Życia i Stwórca rozumnego człowieka. Rozbili się w swych dociekaniach. Nastąpiła zaskakująca i "skandaliczna" z punktu widzenia naturalnego i samowolnego rozumu człowieka zbuntowanego konwersja. Prawdziwa mądrość polega na tym bowiem, że rozum stał się sługą, a przestał być samowładnym panem człowieka. Taka zmiana możliwa jest tylko dla tych myślicieli i filozofów, którzy uznają w Jezusie Chrystusie swojego Pana...

Aktualne pozostaje pytanie apostoła Pawła: "Gdzie jest mądry? Gdzie uczony? Gdzie badacz wieku tego? Czy Bóg nie obrócił w głupstwo mądrości świata?" (I Kor. 1, 20)

__________________________________




Popularne posty